Reklama nasza powszednia
Najnowocześniejsze technologie, zaangażowanie osób z pierwszych stron gazet i idące w miliardy budżety - oto codzienność branży reklamowej. Globalne giganty są w stanie zaangażować do promocji swych produktów dosłownie każdą technologiczną nowinkę - i jeżeli jeszcze reklamy nie są kręcone na Księżycu to bynajmniej nie z uwagi na wysoki koszt lotów kosmicznych a wyłącznie dlatego, że finalny efekt nie byłby radykalnie odmienny od tego, który można osiągnąć przy użyciu nowoczesnych technik komputerowych.
Na tle tych imponujących kampanii prowadzonych przez potentatów, reklama segmentu mikro kojarzy się raczej negatywnie – głównie z rzędami siermiężnych, krzykliwych billboardów ustawionych w ilościach hurtowych wśród wszystkich dróg krajowych, ze szczególnym wskazaniem na dojazdy do większych miast, tudzież zamieszczanymi na internetowych portalach aukcyjnych ofertami zaczynającymi się od kanonicznej sentencji „JEDYNY TAKI, ZOBACZ” z mnogością wykrzykników na końcu – mnogością tym większą, im bardziej reklamowany produkt jest, mówiąc oględnie, diabła wart. Tymczasem reklama segmentu mikro potrafi być również wysmakowana, dowcipna – i co najważniejsze, w przeciwieństwie do monumentalnych kampanii projektowanych przez sztaby psychologów, socjologów, specjalistów od kreowania wizerunku i Bóg jeden wie kogo jeszcze – całkowicie spontaniczna. A takie coś z reguły najłatwiej zapada pamięć. Dalibóg, za żadne skarby nie przypomnę sobie, jak u progu kapitalizmu, w roku 1991, reklamowali się producenci samochodów, sprzętu RTV czy też instytucje finansowe. Po wsze czasy pozostanie natomiast w mej pamięci strategia marketingowa pewnego przybysza ze Wschodu, który na koronie ówczesnego Stadionu Dziesięciolecia siłował mi za wszelką cenę wcisnąć radioodbiornik kultowej swego czasu, radzieckiej marki „Meridian”. Na moją odpowiedź, że takie radio mnie nie interesuje, że wolałbym coś stereofonicznego – sprzedawca odparł całkowicie niezrażony:
– Wot, wozmi dwa! Budiet stereo…..
Weźmy inny przykład. Dziesięć lat temu cała Europa żyła ptasią grypą. Również i nad Wisłą służby porządkowe miały pełne ręce roboty – co chwila ktoś zgłaszał jakiegoś zdechłego ptaka, „ani chybi ofiarę ptasiej grypy” – choć nawet kompletny ignorant zauważyłby, że przyczyną zgonu skrzydlatego nieszczęśnika z całą pewnością były raczej kocie pazury czy też opony samochodu. To był sądny czas dla wszystkich sieciowych restauracji, oferujących produkty z drobiu – dlatego też nie szczędziły one środków na najznamienitszych naukowców różnych specjalności, by za wszelką cenę przekonać, że kurczaczek bądź kaczuszka oferowana na obiad nie widziała światła dziennego – a cóż dopiero swych ptasich pobratymców zainfekowanych paskudnym wirusem H5N1. Niewielki barek w centrum Warszawy, prowadzony przez sympatyczne małżeństwo, radził sobie i bez profesorskich autorytetów. Na pobliskiej, głównej ulicy stanął imponujących rozmiarów „potykacz” z jakże urokliwym, rozwiewającym wszelkie niepokoje dwuwierszem:
„PTASIA GRYPA NAM NIESTRASZNA
U NAS NIE MA MIĘSA Z PTASZKA!!!”
Mali przedsiębiorcy potrafią zadbać nie tylko o reklamę, ale również i PR. Połączenie między Warszawą a Karczewem – jedna z najważniejszych relacji w stołecznej komunikacji podmiejskiej – przez całe lata obsługiwało dwóch zaciekłych rywali: firmy Arka i MiniBus. Pamietam, jak przeszło dziesięć lat temu srodze się spóźniłem na spotkanie u kolegi mieszkającego w Wawrze. Kiedy już wsiadłem do autobusu, uznałem za stosowne uspokoić przyjaciela, ze za kilkanaście minut wreszcie uda mi się dotrzeć. Nie zdążyłem jednak wypowiedzieć słów „Słuchaj, jadę do Ciebie, właśnie wsiadłem do Arki” – gdy nagle usłyszałem tubalny głos:
„Człowieku, patrz czym jedziesz…”
Rzecz jasna – autobus należał do MiniBusa, a jego kierowca uznał za swój zawodowy obowiązek przypomnieć roztrzepanemu tudzież niezorientowanemu pasażerowi, ze nie jedna Arka rządzi na tej linii…
Zdarza się i tak, że mikroprzedsiębiorca ucieka się do – dozwolonej od kilku co najmniej lat – reklamy porównawczej, rzecz jasna realizując te praw w swoim, charakterystycznym dla segmentu mikro stylu. Mniej więcej rok temu przejeżdżałem niewielką uliczką na warszawskiej Ochocie. Na osiedlowym, spożywczym sklepiku widniał przeszło metrowej wielkości szyld, ukazujący stąpającego po polu, białego boćka. Ptak trzymał w swym dziobie to, co boćki na obiad lubią najbardziej – jednak to „coś” do złudzenia przypominało logo jednej z czołowych, spożywczych franczyz. Jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości o co chodzi – z pomocą przychodził wierszyk, zamieszczony poniżej:
„Jak się rozwiniemy, to „Żabkę” połkniemy!”
Tak się składa, ze dosłownie kilka dni temu przejeżdżałem znowu w tamtym rejonie. Po spożywczaku nie pozostały już chyba nawet muchy na parapecie, zniknął też szyld z najbardziej polskim ptakiem. Tym razem żabkom się upiekło…