Precz z preczem!
Czwartkowa wizyta na Poznań Motor Show utwierdziła mnie w jednym - jakże smutnym - przeświadczeniu: gdyby prezentowane na targach polskie superauto miało dorównać poziomem naszej narodowej specjalności - czyli hejtowi i narzekaniu - musiałoby osiągać prędkość powyżej 2 machów, mieć karoserię pokrytą 24 karatowym zlotem, wnętrze wysadzane brylantami i kosztować - bagatela - jakieś kilkadziesiąt milionów euro. Dotyczy to zresztą każdego rodzimego produktu, który - chcąc osiągnąć poziom wyznaczany przez wszechobecnych nad Wisłą hejterów - musiałby zostać wyposażony w fajerwerki, jakich na całym świecie nie planuje się stosować przez najbliższych 50 lat. Taki poziom zaawansowania gwarantowałby, że na forach internetowych pojawią się - a jakże by inaczej - krytyczne głosy innego sortu: po kiego grzyba tyle forsy (dodajmy - z naszych podatków, niezależnie od tego, czy producent w ogóle otrzymał jakąkolwiek dotację) wpakowano w tak niepotrzebne gadżety...
Skąd taka konstatacja? Ano, wystarczyło, żeby w głównych portalach informacyjnych pojawiły się zdjęcia prototypu polskiego auta klasy super – a już niespełna minutę później niczym sępy (z góry przepraszam te spełniające odpowiedzialną funkcję sanitarną ptaki) zlecieli się hejterzy. „Chińskie śrubki w reflektorach, wydech spawany migomatem” – komentują domorośli następcy Jeremiego Clarksona, których motoryzacyjna wiedza nie wykracza poza kilka modeli najpopularniejszych na rynku kompaktów. „Ten prototyp od kliku lat jest ciągle tylko modyfikowany” – drwi inny anonimowy sukcesor Włodzimierza Zientarskiego, i w swoim mniemaniu ma rację – wszak ma się rozumiec, że na Zachodzie superauto powstaje niczym improwizacja Chopina; jeden wieczór i mamy Ferrari! Jak przystało na „przedmurze chrześcijaństwa”, murem stanęli obrońcy Ojczyzny – jakim to prawem pojazd z amerykańskim silnikiem i włoską skrzynią biegów nosi imię rdzennie polskiej siły zbrojnej? Niedościgłym wzorem „prawdziwie polskiego przemysłu” dla tej rzeszy patriotów jest – jak widać – żerańska Fabryka Samochodów Osobowych w latach propagandy sukcesu; zakład ten posiadał nawet własną hodowlę świń, aby zgłodniały brygadzista z Wydziału Montażu Nadwozia miał co wrzucić na ząb…
Argument patriotyczny pozwala też naszym rodakom na tyleż konsekwentne co bezrefleksyjne dyskredytowanie wszystkiego, co dla prawdziwego patrioty winno być powodem do dumy. Wystarczyło, że gdzieś tam – czy to w centrum Warszawy czy na drodze z Suśca do Frampola – zapalił się autobus, a już hejterzy byli pewni jednego: to musiał być Solaris! Wystarczyło, że nasi zachodni sąsiedzi wykazali się – powszechnie krytykowaną skądinąd – biurokracją, której ofiarą tym razem padła bydgoska Pesa – a już w Internecie pojawiły się setki komentarzy sugerujących, że Polak to potrafi… zepsuć nawet stalową kulkę. Przy takim podejściu współrodaków – trudno się dziwić, że młodzi kreatywni uciekają z tego kraju gdzie pieprz rośnie, dając tym samym… kolejną pożywkę dla hejterskiego perpetuum mobile. Winien jest oczywiście rząd, samorządy, opozycja, Kościół, sektor finansowy ze szczególnym uwzględnieniem banków. Frustratowi jednemu z drugim nie przyjdzie do głowy, że głównym sprawcą masowego exodusu jest on sam – protestujący przeciwko rozwojowi turystyki w centrum Warszawy czy Krakowa, gotów utopić w łyżce wody każdą, dosłownie każdą „prywatną inicjatywę” podjętą przez młodych zapaleńców po to, aby tchnąć trochę życia w ponure, anonimowe blokowiska. Rak hejterstwa charakteryzuje się przy tym skłonnością do przerzutów nieznaną żadnej innej postaci nowotworu; niezależnie, jak niszowy temat byśmy otworzyli – czy będzie to niebieski laser czy występy zespołu Jarzębina – możemy być pewni, ze znajdziemy potoki słów denominowanych na wiadra pomyj.
Cóż pozostaje nam wszystkim robić, zanim przez te toksyczne warunki znad Wisły wyniesie się nawet przysłowiowy producent palet? „Precz z preczem!” – zakrzyknął ongiś znany z pozytywnego myślenia Tytus de Zoo – i te słowa powinny posłużyć nam za przesłanie. Słysząc hejterskie treści w pracy, wśród znajomych czy na rodzinnym spotkaniu w żadnym razie nie możemy reagować niczym państwa zachodnie w roku 1938 i udawać, że nic się nie dzieje. Celna riposta obnaży frustrata, sprawi, że stanie się on pośmiewiskiem – a tego każdy z nosicieli tej zabójczej dla Polski choroby obawia się najbardziej. Widząc wyjątkowo ordynarne formy hejtu w Internecie nie obawiajmy się zgłaszać ich do moderacji – wszak wirtualny świat przez takie „kwiatki” wygląda podobnie jak trawnik, upstrzony psimi kupami po zejściu śniegów. I nie bójmy się, że ktoś nam przyklei etykietkę „hejtera” – wszak negowanie wszystkiego zasługuje jedynie na negację, na tej samej zasadzie jak dla nietolerancji nie może być tolerancji.
„Warczenie (zaraz dowód dostarczę) jest naszym mieczem i tarczą. Ja także warczę. A na co warczę? Ja warczę na tych, co warczą” – napisał, jeszcze w poprzedniej epoce, Ludwik Jerzy Kern. Obyśmy doczekali czasów, kiedy powszechny hejt odnosić się będzie jedynie do odosobnionych przejawów frustracji…
Karol Jerzy Mórawski