Obecna sytuacja jest nie do utrzymania
Od początku roku do października NBP obniżył swoje stopy procentowe o 1,25 p.p. Czy tempo tych obniżek nie jest zbyt szybkie?
– Stopy procentowe powinny być tak zmieniane, żeby w horyzoncie ich najsilniejszego oddziaływania na inflację szanse na jej spadek poniżej wyznaczonego celu były nie mniejsze niż ryzyko jej utrzymania powyżej celu.
Ale czy takie szybkie luzowanie polityki pieniężnej samo w sobie nie będzie napędzało wzrostu cen?
– Oczywiście samo obniżanie stóp procentowych stymuluje łączny popyt, a w efekcie podnosi dynamikę cen. Natomiast to, czy ta dynamika utrzyma się powyżej celu inflacyjnego, zależy od tego, jak bieżący poziom stóp procentowych ma się do tzw. naturalnej stopy procentowej, czyli stopy procentowej zapewniającej równowagę między oszczędnościami a inwestycjami.
Żeby ocenić skutki ostatnich obniżek, trzeba mieć dobry model gospodarki. NBP takim modelem dysponuje. Za chwilę będzie dostępna projekcja inflacji i na tej podstawie będzie można ocenić, czy te obniżki nie są zbyt szybkie.
A czy na poziom inflacji wpływa sytuacja budżetu, który ma rekordowy deficyt, co oznacza, że na rynek wypływa dodatkowo dużo pieniędzy?
– Szczęśliwie nie. Po wyborach w 2023 r. Narodowy Bank Polski porzucił swoją wcześniejszą otwartość na finansowanie potrzeb pożyczkowych budżetu. Bank centralny nie jest już zdominowany przez rząd, a w konsekwencji zły stan finansów publicznych nie jest zagrożeniem dla stabilnego poziomu cen – przynajmniej tak długo, jak długo NBP pamięta o swoim podstawowym zadaniu. Innymi słowy, żeby zły stan budżetu doprowadził do wzrostu inflacji, musiałby być finansowany przez bank centralny, jak się to działo w czasie COVID-u. Ta polityka została porzucona i jestem głęboko przekonany, że nie ma do niej powrotu. Sam zaś wpływ polityki fiskalnej na łączny popyt jest neutralizowany przez płynny kurs walutowy, a bank centralny, jeśli jest niezależny od rządu, może przez zmiany stóp skutecznie wzmacniać lub łagodzić skutki zmiany kursu.
Mamy zatem obecnie właściwą politykę pieniężną?
– Na pewno polityka pieniężna zmieniła się na lepsze w 2023 r. NBP przypomniał sobie o tym, co jest jego podstawowym zadaniem.
Czyli dziś najważniejszym w skali makro problemem Polski jest stan finansów publicznych? Co można zrobić z tym problemem? Wiadomo, że jesteśmy skazani na olbrzymie wydatki na zbrojenia, ale czy pozostałe też musimy realizować? Ponoć konieczna jest budowa CPK, do tego trzeba budować elektrownie atomowe, a jeszcze inne olbrzymie pieniądze powinniśmy wydać na modernizację energetyki. Do tego mamy rosnące wydatki społeczne…
– Nie powinniśmy mieszać tych różnych spraw. Podstawowym źródłem problemów budżetu jest systematyczne zwiększanie wydatków, głównie socjalnych, w tempie przewyższającym wzrost gospodarki. Ten szybki wzrost został uruchomiony przed wyborami 2019 r. Wtedy to znaleziono sposób na swobodne omijanie stabilizującej reguły wydatkowej. Nakazywała ona, żeby każdy trwały dodatkowy wydatek były finansowany przez trwałe dodatkowe dochody budżetu. Sposobem na omijanie tej reguły było tworzenie nowych podmiotów nie objętych nią. Następnie państwo zapożyczało się i wydawało na masową skalę te środki za pośrednictwem tych podmiotów. Sposób ten pozwolił rządzącym wprowadzać nowe programy socjalne bez podnoszenia podatków. Jakiekolwiek hamulce puściły w czasie pandemii COVID 2019, kiedy nie trzeba było się martwić, kto pożyczy tym nowym podmiotom, bo bank centralny chętnie odkupywał emitowane przez nie obligacje. Skutki doskonale widać po relacji wydatków publicznych do PKB. Do 2018 r. ta relacja się obniżała, ale od tamtej pory systematycznie się zwiększa. W 2018 r. wynosiła 41%, w tym ma przekroczyć 50%, a w przyszłym ma sięgnąć niemal 51%.
Na dodatek tę eksplozję wydatków publicznych trudno się śledzi, bo w 2021 r rząd postanowił usunąć z uzasadnienia do ustawy budżetowej informacje na temat łącznych wydatków instytucji rządowych i samorządowych. Na szczęście są one raportowane do Komisji Europejskiej.
Wciąż mówi się o wielkich wydatkach na zbrojenia. Jaki one mają wpływ na budżet?
– Źródłem wzrostu wydatków publicznych wcale nie są wydatki na obronność. Wzrost wydatków publicznych o 9,6% PKB w ciągu 8 lat spowodowany był przede wszystkim wzrostem wydatków socjalnych. Ich transfery kasowe zwiększyły się z 14,7% do 17,8% PKB, osiągając poziom wyższy niż przeciętnie UE. Wzrosły też rzeczowe wydatki socjalne – z 9,6% do 11,4% PKB. Na wynagrodzenia w sektorze publicznym wydamy w przyszłym roku 11% wobec 10% PKB w 2018 r. I na koniec koszty obsługi długu w tym czasie powiększyły się z 1,4% do 2,7% PKB.
Nakłady brutto na środki trwałe, które obejmują nie tylko inwestycje publiczne, ale też wydatki na uzbrojenie, wzrosły w tym czasie tylko w niewielkim stopniu, bo z 4,6% do 5,2% PKB. W tej wartości, obok nakładów na budowę nowych dróg, kolei, szkół czy szpitali, są ujęte wszystkie zakupione samoloty, rakiety, radary, okręty i pojazdy wojskowe itp., jeśli tylko zostały dostarczone. Warto zauważyć, że nakłady brutto na środki trwałe były najwyższe w 2011 r., wtedy wynosiły 6% PKB. Ale wówczas łączne wydatki publiczne wynosiły ledwie 44% PKB, o 6-7% PKB mniej niż w tym i przyszłym roku.
Zarówno w przeszłości, jak i obecnie za zdecydowaną większość nakładów brutto na środki trwałe odpowiadały inwestycje cywilne, a nie zakupy uzbrojenia. W 2018 r. wydatki na uzbrojenie stanowiły ok 0,5% PKB, a w przyszłym roku mają wynieść nieco ponad 1% PKB. Przyrost wynosi ok. 0,5% PKB – z 10% PKB, o jakie łącznie zwiększono wydatki publiczne.
Wzrostu wydatków na zbrojenia nie widać jeszcze w pełni w wydatkach publicznych. One w danych raportowanych do Unii Europejskiej ujmowane są memoriałowo, a nie kasowo. To znaczy, że zakupy uzbrojenia są wykazywane dopiero z chwilą, kiedy zakupiony sprzęt wejdzie do użytku. Gdyby łączne wydatki publiczne powiększyć o zaliczki na sprzęt wojskowy, to prognozowana wielkość wszystkich wydatków powiększyłaby się w tym roku do 51,6% PKB i do 52,2% w 2026 r.
Jak wyglądają nasze wydatki publiczne na tle innych krajów Europy?
– Tylko w czterech krajach UE są wyższe niż u nas. Ci unijni liderzy wydatków w relacji do PKB to Francja, Finlandia, Austria i Belgia. Bardzo dużo wydają jeszcze Włochy. Ale jak uwzględnimy w wydatkach publicznych w Polsce kwoty wydane na sprzęt wojskowy, który jeszcze do nas nie dotarł, to przebijamy Włochy w wydawaniu.
Wśród nowych krajów członkowskich Unii nikt nie ma równie wysokich wydatków publicznych. Zawierają się one w przedziale od 36% PKB na Malcie do 49% PKB w Chorwacji. Rumunia, która podobnie jak my zmaga się z głęboką nierównowagą fiskalną, ma wydatki publiczne na poziomie 43% PKB. Ma więc szersze możliwości równoważenia budżetu przez podwyżki podatków, bo tam wystarczyłoby je podnieść do naszego poziomu. A my mimo wyższych podatków mamy dziurę w budżecie w wysokości 7% PKB.
Czyli to przede wszystkim rosnące wydatki socjalne powodują ten szybki wzrost deficytu? Czy to jest trwała tendencja?
– Społeczeństwo powinno wybrać: czy chce mieć wysokie wydatki socjalne i w konsekwencji wysokie podatki, czy też umiarkowane podatki, ale wydatki dużo niższe niż teraz. Dziś wydatki są u nas wyższe niż w Szwecji czy Danii. Natomiast podatki są o wiele niższe niż tam.
Partie polityczne, które opowiadają się za utrzymaniem wysokich wydatków, powinny być pytane każdego dnia, które podatki planują w związku z tym podnieść. Jeśli natomiast wolą utrzymać umiarkowane podatki, to wtedy powinny pokazać, które wydatki chcą obniżyć.
Rozumiem, że właściwym wyborem powinno być obniżenie wydatków zamiast dusić podatkami gospodarkę?
– Osobiście wolałbym utrzymać umiarkowane podatki, bo to sprzyjałoby wzrostowi gospodarczemu, który jest jedynym mechanizmem systematycznej poprawy warunków życia ogółu i gwarantem społecznej mobilności. Ale zdecyduje większość. Wiem jedno: obecna sytuacja, która jest konsekwencją tego, co wydarzyło się przed wyborami w 2019 r. , jest nie do utrzymania. W budżecie państwa, tak jak w budżecie domowym, są granice zadłużania. Nie da się mieć jednocześnie wydatków socjalnych wyższych niż w Szwecji i umiarkowanych podatków, bliższych Irlandii.
Jestem zwolennikiem utrzymania umiarkowanych podatków, ale większość wyborców może mieć inną wizję państwa. Upieram się jedynie, żeby społeczeństwu był przedstawiany uczciwie wybór, przed jakim stoimy. Dobrze by Polacy dokonali go zanim zdarzy się kryzys.
To jakie wydatki by pan ograniczył?
– Wśród wydatków do ścięcia widziałbym przede wszystkim trzynastą i czternastą emeryturę. To są wydatki burzące charakter naszego systemu emerytalnego, w którym wysokość emerytury miała zależeć od sumy odprowadzonych składek i przewidywanego okresu pobierania świadczenia.
Jeszcze ważniejsze jest podniesienie wieku emerytalnego. Jego obecny poziom jest w praktyce nie do utrzymania w warunkach szybkiego starzenia się ludności i braku społecznej akceptacji dla imigracji zarobkowej setek tysięcy ludzi co roku. I tu stoimy przed wyborem, który nie jest uczciwie komunikowany wyborcom. Z trzech rzeczy, których mogą oni pożądać w tym obszarze: niskiego wieku emerytalnego, przyzwoitych emerytur oraz umiarkowanych składek i podatków, muszą wybrać dwie; wszystkich trzech nie będą mieli. Jeżeli chce się mieć przyzwoite emerytury i niski wiek emerytalny, to trzeba zaakceptować, że będziemy mieli horrendalnie wysokie składki i podatki. Jak chce się mieć umiarkowane składki i podatki, i jednocześnie niski wiek emerytalny, to trzeba się pogodzić z tym, że będziemy mieli głodowe, malejące w relacji do przeciętnego wynagrodzenia, emerytury. Z kolei jeśli pragnie się zachować umiarkowane podatki i składki, i obecną relację emerytur do płac, to trzeba wrócić do podnoszenia wieku emerytalnego. Ten prosty wybór powinien być uczciwie przedstawiany ludziom. Im dłużej wmawia się im, że mogą zachować wszystko, tym silniej rośnie zagrożenie, że przyszłe pokolenia będą zmuszone wybrać już nie dwie, a tylko jedną z tych trzech rzeczy.
Nie ma pan wrażenia, że te pańskie argumenty i postulaty nie przekonają Polaków? Oni powiedzą, że jeżeli składki są za niskie, to państwo powinno dołożyć do emerytur. Mało kto zastanawia się, skąd budżet ma brać na to środki.
– Ten brak refleksji nad tym, skąd państwo czerpie środki na swoje wydatki, wynika z nieuczciwości naszej debaty publicznej. Bezkarnie mogą w niej uczestniczyć politycy, którzy twierdzą, że można zjeść ciastko i nadal je mieć. Gdyby debata publiczna była prowadzona uczciwie, mielibyśmy politykę gospodarczą, która nie musiałaby odpowiadać mojej wizji państwa, ale byłaby to polityka nie zagrażająca jego stabilności. Byłaby to zarazem polityka oparta na rzeczywistych preferencjach ludzkich. Zamiast tego, mamy politykę, która wyraźnie zachwiała równowagą państwa, a przecież żaden wyborca nie życzy źle swojemu krajowi.
Kiedy mówi pan o tej nieuczciwości debaty, to myśli pan m.in. o pewnym polityku, który tłumaczył, że musimy mieć wiek emerytalny na poziomie 60 i 65 lat, bo to jest ten właściwy poziom?
– Potrafiłbym się pogodzić z obniżeniem wieku emerytalnego, gdyby to była świadoma decyzja większości. Ale politycy, którzy to przeprowadzili, nie wyjaśnili Polakom, że konsekwencją tego będą albo głodowe emerytury, albo horrendalnie wysokie składki.
Skoro w ciągu dwóch dekad liczba emerytów w stosunku do liczby pracujących ma się podwoić, to zachowanie obecnej relacji emerytur do wynagrodzeń będzie wymagać dwukrotnego zwiększenia składki emerytalnej oraz podatków w tej części, w której finansują one deficyt w funduszu emerytalnym. Przypomnę, że składka emerytalna już dzisiaj wynosi prawie 20% wynagrodzenia.
Nie słyszałem, żeby którykolwiek ze zwolenników obniżania wieku emerytalnego wyjaśnił wyborcom, że powinni przygotować się na wzrost składki emerytalnej do ponad 40% wynagrodzenia i jednoczesne podwyżki innych podatków. Żaden z nich nie wyjaśnił również, że alternatywą jest zmniejszenie o połowę relacji emerytur do wynagrodzeń.
Jakie zatem wydatki państwa, poza tymi emerytalnymi, można by jeszcze obniżyć, tak by nie było to zbyt bolesne dla Polaków?
– Skoro to wzrost wydatków socjalnych doprowadził do obecnej dziury budżetowej, to je należałoby ograniczyć, zmniejszając je do bezpiecznych rozmiarów.
Ale przecież rosną wydatki na zbrojenia, rosną też inwestycje. Czy ten wzrost wydatków mamy wyłącznie finansować, zadłużając się?
– Jeżeli zwiększa się jakieś wydatki, a wzrost wydatków na zbrojenia jest dla sąsiadów agresywnej Rosji koniecznością, to trzeba albo ograniczyć inne wydatki, albo podnieść podatki. Ale – powtórzę – to nie wydatki na armię odpowiadają za problemy budżetu, ani mega inwestycje. Mamy dziurę budżetową rzędu prawie 7% PKB, czyli blisko 300 mld zł. Budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego z wszystkimi liniami szybkich kolei ma kosztować ok. 130 mld zł, a pierwsza elektrownia atomowa 150 mld zł. Czyli w jeden rok zapożyczamy się na dwa CPK albo dwie elektrownie atomowe. A przecież te budowy potrwają kilka lat i przynajmniej jedna w dużej części zostanie sfinansowana ze środków unijnych.
Jednak były zgłaszane propozycje dodatkowych podatków – np. kataster czy opodatkowanie majątku. Warto się nad tym zastanawiać?
– Podatki majątkowe generalnie silnie zniekształcają wybory ekonomiczne. Zniechęcają do bogacenia się, które wymaga pracy, wprowadzania innowacji, oszczędzania lub inwestowania, a zachęcają do ukrywania majątku lub wyprowadzania go za granicę.
Jedynym majątkiem, z którym nie ucieknie się przed fiskusem, są nieruchomości. Skądinąd w naszym kraju większość ludzi ma w nich ulokowaną praktycznie całość swojego majątku. Choć osobiście wolałbym, żeby nadal były one łagodnie opodatkowane, to należałoby postawić przed ludźmi uczciwy wybór. Powiedzieć im: „słuchajcie – obszarem, który w Polsce szczególnie nisko opodatkowujemy, jest majątek. Ale jedyny majątek, który da się skutecznie opodatkować, to nieruchomości, czyli przede wszystkim wasze mieszkania i domy. Chcecie wybrać tę opcję i z tego podatku sfinansować rozdęte wydatki socjalne, to proszę bardzo. Tylko miejcie świadomość, że zapłaci go większość z was”.
Z pańskich słów wynika, że raczej nie zmieniałby pan podatków?
– Tego nie powiedziałem. Podatki u nas powinny zostać radykalnie uproszczone i mieć możliwie niskie stawki. To przyciągałoby inwestycje do Polski. W rankingu konkurencyjności systemu podatkowego (ITCI) zajmujemy 31. miejsce na 38 badanych krajów. Za nami są tylko takie kraje, jak Włochy czy Kolumbia, które nie uchodzą za raje do inwestowania. Jeśli chodzi o poziom skomplikowania podatku dochodowego od przedsiębiorstw (TCI), to wypadamy jeszcze gorzej. Zajmujemy 64. miejsce na 71 badanych krajów.
Obecnie rząd szykuje nowy specjalny podatek dla banków. Czy to jest właściwy kierunek?
– Po pierwsze, pan prezydent zadeklarował w kampanii wyborczej, że nie podpisze żadnej ustawy podnoszącej podatki. Jeżeli poważnie traktuje tę deklarację, to specjalnego podatku dla banków, kolejnego po podatku bankowym, nie będzie. Skądinąd powinno się zapytać pana prezydenta, podobnie jak innych polityków, którzy nie godzą się na podwyżkę podatków, jakie wydatki publiczne chce ograniczyć.
Po drugie, jestem przeciwnikiem każdego podatku sektorowego, bo on należy do najbardziej szkodliwych. Mają bowiem znamiona domiaru podatkowego, który zniechęca do produktywnych zachowań, niezależnie od tego, w który sektor uderza. Wprowadzają niepewność co do wysokości obciążeń fiskalnych, a tym samym utrudniają kalkulację opłacalności nowych przedsięwzięć. Żaden biznes nie będzie mógł być pewien, czy za ewentualny sukces nie będzie musiał odprowadzić dodatkowego podatku.
Banki jeszcze trzy lata temu nie były w stanie wypracować zysków pozwalających im pokryć koszt wynajmu kapitału. Ten stan utrzymywał się latami. Wtedy nikt nie mówił o ulżeniu im przez obniżkę podatków, mimo że wprowadzony w 2016 r. podatek bankowy wywindował efektywne opodatkowanie banków w Polsce do jednego z najwyższych poziomów w UE. Każdy podatek sektorowy jest zły. Ale uderzanie w sektor o wysokich wynagrodzeniach i silnych efektach zewnętrznych jest szczególnie szkodliwe. Podatek bankowy popchnął banki do zastępowania kredytowania gospodarki przez finansowanie budżetu, bo zakupy obligacji skarbowych są z niego zwolnione. Już ponad jedna piąta aktywów banków jest ulokowana w obligacjach skarbowych. Od 2018 r. odsetek ten przewyższa udział kredytów dla przedsiębiorstw w aktywach sektora. Wymierzona w niego podwyżka CIT jeszcze nasili to zjawisko.
Dla inwestorów ma znaczenie zwrot na kapitale. Gdy państwo odbiera im większą część zysków, mogą oni utrzymać ten wzrost przez odpowiednie zmniejszenie zaangażowanego kapitału. W bankach jest to bardzo łatwe: wystarczy kupować obligacje skarbowe, którym regulator nadaje zerową wagę ryzyka, zamiast kredytować przedsiębiorstwa, które wymaga kapitału własnego, a nie tylko depozytów.
Koalicja rządowa w ramach obietnic wyborczych deklarowała kilka bardzo kosztownych dla budżetu rozwiązań. Przypomnę tylko radykalne podniesienie kwoty wolnej czy ograniczenie podatku Belki. Co teraz zrobić z tymi obietnicami?
– Trudno realizować obietnice w sytuacji, w której ma się odziedziczoną po poprzednikach wielką dziurę w budżecie. Rząd powinien się skupić na jej ograniczeniu. Ale w sytuacji, w której należy się spodziewać, że zarówno wszelkie podwyżki podatków, jak i cięcia w wydatkach spotkają się z prezydenckim wetem, jedyną dostępną opcją staje się nieuchwalanie żadnych nowych wydatków i żadnych obniżek podatków. No, chyba że znajdzie się takie wydatki lub podatki, których zmiany przyniosą pozytywny efekt netto dla budżetu. Jeżeli gospodarka, a co za tym idzie wpływy podatkowe zaczną na powrót rosnąć szybciej niż wydatki publiczne, jak za sprawą stabilizującej reguły wydatkowej działo się do 2018 r., to w końcu wyrośniemy z nadmiernego deficytu. Trzeba się jednak modlić, żeby zanim to się stanie, nie zdarzył się jakiś kryzys na świecie, bo zupełnie nie jesteśmy na to przygotowani.
Zostawmy w spokoju te nasze nieszczęsne finanse publiczne. Co jeszcze w obecnej sytuacji rząd powinien zrobić, żeby jakoś poprawić stan gospodarki?
– Powinien skupić się na podstawowym źródle pogorszenia konkurencyjności polskiej gospodarki, czyli na wysokich cenach energii.
A jak to zrobić? Czy wystarczy uchwalić ustawę zakazującą ich podnoszenia?
– Zacznijmy od tego, jak ceny energii w Polsce wyglądają i na jakich cenach powinniśmy się koncentrować. U nas dużo dyskusji poświęca się cenom energii dla gospodarstw domowych. Natomiast nie przywiązuje się wystarczającej wagi do cen dla przedsiębiorstw, a w szczególności dla tych, które zużywają tej energii bardzo dużo. Tymczasem, jeżeli przedsiębiorstwa nie utrzymają się na rynku, to gospodarstwa domowe nie będą miały pracy, a w konsekwencji nie będą w stanie opłacić rachunków – także za prąd, niezależnie od tego, na jakim poziomie państwo te rachunki zamrozi.
Ceny energii w Polsce dla dużych odbiorców dramatycznie wzrosły w 2022 r., dużo bardziej niż przeciętnie w UE. W efekcie pod koniec 2024 r były one o 60% wyższe niż średnio w Unii. W pierwszym półroczu br. były trzecie najwyższe w Europie – czteroipółkrotnie wyższe niż w Norwegii, ponad trzykrotnie niż w Szwecji i dwuipółkrotnie niż we Francji.
Nasze firmy energochłonne nie mają jak konkurować z podobnymi firmami z północnej i zachodniej Europy. To powoduje, że zaciera się silnik polskiego wzrostu gospodarczego. Od początku XXI w. nasz wzrost gospodarczy był napędzany przez szybki wzrost przetwórstwa przemysłowego. Mieliśmy do czynienia z bardzo szybką industrializacją, jeśli definiować ją przez pryzmat udziału przetwórstwa w wartości dodanej brutto. Udział ten osiągnął maksimum na koniec 2016 r. Wyniósł wtedy 20,7%. Ale w ostatnich trzech latach spadł do 16,6%. To poziom z pierwszego półrocza 2003 r., a więc sprzed 22 lat.
Powinniśmy się wzorować na krajach, które zapewniły sobie niskie ceny energii. Są to przede wszystkim kraje skandynawskie, które niemalże w całości bazują na odnawialnych źródłach energii. Niskie ceny ma także Hiszpania, która też bazuje na OZE, oraz Francja, która z kolei bazuje na atomie. Z odnawialnych źródeł energii Polska ma najwięcej wiatru, więc nie powinna z niego rezygnować. Regulacje blokujące inwestycje w farmy wiatrowe na lądzie powinny trafić do kosza.
Tymczasem koncentrujemy się na dopłacaniu do węgla. Na wsparcie górnictwa w tegorocznym budżecie przewidziano 9 mld zł. Za połowę tej kwoty można byłoby zapewnić energię dużym odbiorcom w Polsce po cenach zbliżonych do tych w krajach skandynawskich. Zarazem byłoby to wsparcie dla podmiotów, które mają przed sobą przyszłość, w przeciwieństwie do górnictwa.
Transformacja energetyczna w końcu obniży ceny energii także w Polsce. Ważne jednak, żeby do tego czasu zostały zachowane instalacje przemysłowe, które ciężko byłoby odbudować. Niskie ceny energii są też warunkiem rozwoju w naszym kraju najnowocześniejszych sektorów: AI, data centers, czy przemysłu 4.0. Podmioty z tych sektorów zużywają bardzo dużo energii. Jeśli nie chcemy sami wykluczyć się z rewolucji, która się dokonuje na naszych oczach, musimy zadbać o to, żeby koszt energii dla dużych odbiorców był u nas nie wyższy niż za granicą.