Niepodległość żyje i ma się dobrze
Kiedy wczoraj obejrzałem migawkę telewizyjną z podniesienia flagi na maszcie Niepodległości w związku z przypadająca na dzisiejszy wtorek 96 Jej rocznicą, pomyślałem o małych ojczyznach.
Wszystko za sprawą pewnego proboszcza i garstki młodych ludzi w – od niedawna – dziesięciotysięcznym Wasilkowie na skraju Puszczy Knyszyńskiej. To Oni właśnie od pięciu lat zapraszają Chór Uniwersytecki z pobliskiego Białegostoku do kościoła Przemienienia Pańskiego na wspólne śpiewanie.
Obok obowiązkowego w takich razach Marsza Pierwszej Brygady, czy Piechoty usłyszeliśmy i zaśpiewali Warszawiankę, Moją Piosenkę – do słów C.K. Norwida, ale i Co tam marzyć pieśń z 1864 i Czerwone Maki. Lista była zresztą znacznie dłuższa, a obok Wojenko, wojenko, Ułani, ułani i Za Niemen zawierała nieśmiertelne Mury Jacka Kaczmarskiego i Poloneza Pożegnanie Ojczyzny. Prawda, nie wymieniłem jeszcze powstańczych Pałacyku Michla i Hej, Chłopcy. Słowem było i rzewnie i podniośle i sentymentalnie i dziarsko oraz marszowo.
Piszę o tym dlatego, że za sprawą maestrii chóru i pietyzmu w doborze repertuaru Jego dyrektora prof. Edwarda Kulikowskiego miałem sposobność przekonać się, że z dala od dużych ośrodków poszanowanie takich wartości jak Niepodległość i przywiązanie do tradycji, ma swój konkretny, żywy wymiar. Również za sprawą takich ludzi jak ks. Jan Pochodowicz – miejscowy proboszcz, który praktycznie realizuje misję zawierającą się w stwierdzeniu innego kapłana „Nasza polityka, to Ojcze Nasz”. Jak bardzo te wartości są żywe w Wasilkowie świadczyć może fakt, że kiedy śpiewaliśmy Czerwone Maki, dwójka młodych ludzi wstała.
Każdy z uczestników tego spotkania wyszedł z kościoła z pieczołowicie wydanym śpiewnikiem. Pozostaje mieć nadzieję, że w wielu domach będą w użyciu niejeden jeszcze raz, niekoniecznie przy odświętnych okazjach.