Londyn w ogniu
Od czasu, kiedy na Londyn i Coventry spadały niemieckie pociski V-1 i V-2, mieszkańcy brytyjskiej stolicy nie oglądali scen przypominających wojenną batalię. Za pośrednictwem TV, również my staliśmy się widownią sobotnich rozruchów, podpaleń i aktów przemocy połączonych z rabunkiem na masową skalę w dzielnicach Tottenham i Enfield, które w niedzielę rozszerzyły się o centrum - Oxford Cirrus, a w poniedziałek o kolejne kwartały północnego i południowo-wschodniego (Hockney) Londynu.
Skala i eskalacja przemocy, niezależnie od faktycznej przyczyny zamieszek, jaką stanowiło postrzelenie – ze skutkiem śmiertelnym – członka gangu złodziei samochodów, którzy w odpowiedzi na próbę zatrzymania otworzyli ogień do funkcjonariuszy policji, budzi przerażenie i sprzeciw. Walki uliczne i podpalenia sklepów, budynków użyteczności publicznej i autobusów, to wyraz negacji reguł, organizujących życie spokojnej zazwyczaj zbiorowości, w której coraz bardziej znaczący udział mają nasi rodacy. Stąd już tylko krok do wezwań o pozbycie się obcych, którzy jakoby zabierają rodowitym Wyspiarzom pracę.
Jakże łatwo zapominają przy tym, że emigranci w swojej masie podejmują prace tyleż niewdzięczne i trudne, co gorzej wynagradzane, acz konieczne dla sprawnego funkcjonowania brytyjskiej gospodarki. Jeśli kraj o stabilnej i relatywnie zamożnej demokracji nie ma sił i środków, by skutecznie przeciwdziałać źródłom ostatnich wydarzeń, że o egzekwowaniu prawa nie wspomnę, to obrazki emitowane z Londynu w światowych serwisach informacyjnych, będą nam jeszcze nie raz towarzyszyć.