Kilka uwag na marginesie pewnej publikacji
Kardynalną zasadą niezależnych mediów jest ochrona źródeł. Amerykański dziennikarz, którego publikacja na łamach Washington Post wywołała wrzawę wśród polityków i dziennikarzy w Polsce, oraz poruszenie - zrozumiałe - opinii publicznej, mówi, że korzysta jedynie z wiarygodnych i udokumentowanych źródeł.Wskazuje przy tym ówczesnego zastępcę szefa służby pułkownika Andrzeja Derlatkę.
Abstrahując od tego, czy odpowiada to prawdzie, postępowanie takie wydaje się być ekstraordynaryjnie niekonwencjonalne. Być może chroni w ten sposób faktyczne źródła w służbach amerykańskich lub tamtejszym Kongresie. Wskazanie personalne polskiego obywatela wystawia go na działania prokuratury. Wprawdzie władze amerykańskie dwakroć odmawiały jej w sprawie domniemanych więzień CIA pomocy prawnej, ale w polskim porządku prawnym może ona wezwać każdego przed swoje oblicze. Inną kwestią pozostaje fakt, że Derlatkę nadal obowiązuje tajemnica państwowa i służbowa w związku z pełnionymi zadaniami. Podobnie jak byłego prezydenta i byłego premiera, że o byłym szefie BBN i członkach Rady nie wspomnę.
Informacje na temat kwoty, jaką Amerykanie przekazali stronie polskiej w związku z tą operacją, oraz tryb jej dostarczenia brzmią jak scenariusz kiepskiego filmu, co w żadnym razie nie czyni ich nieprawdopodobnymi, ale stawia na porządku dziennym profesjonalizm służb obu krajów. Dotąd miałem nadzieję, i chciałbym, sądzę podobnie do milionów rodaków, zachować ową wiarę, że naszego bezpieczeństwa bronią ludzie nie tylko oddani swojej pracy, ale kompetentni i skuteczni. Doniesienia amerykańskiej gazety zdają się to przekonanie istotnie podważać.
Czy zachowanie polskich mediów i polityków w obliczu bezprecedensowej publikacji jest uprawnione? Psychologicznie bez wątpienia tak. Czy służy naszemu bezpieczeństwu i przybliża nas do wyjaśnienia tej trudnej, skomplikowanej i niejednoznacznej, gdy idzie o przeszłe i przyszłe implikacje sprawy?
Bez wątpienia nie!