Je (ne) suis (pas) Wardęga

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

Nawiasy w tytule dzisiejszego posta nie są bynajmniej przypadkiem; ostatnich skandali, wywołanych przez osławionego polskiego performera nie da się mierzyć jedną miarą. Decyzję sądu, który skwitował niedawne wybryki Wardęgi w centrum handlowym, ocenić należy wyłącznie z jak największą aprobatą - i nie ma znaczenia, czy główny bohater całego zajścia biegał w dezabilu, czy też - jak on sam twierdzi - przezornie przebrał się w kąpielówki. Bo też wcale nie chodzi tu o skandal natury obyczajowej, jak to raczą sugerować co poniektórzy "obrońcy moralności".

Istotą najnowszego „performance” była ordynarna kpina z ludzi, którzy – w wyniku bądź to podeszłego wieku, bądź też innych zaburzeń natury zdrowotnej – w mniejszym lub większym stopniu tracą kontrolę nad podstawowymi czynnościami fizjologicznymi. Ludzi, którzy w Polsce XXI stulecia – kraju ponoć leżącym w sercu Europy, ponoć wnoszącym do europejskiej rodziny państw wartości chrześcijańskie, takie jak miłość bliźniego, empatia czy skłonność do pomocy chorym i niedołężnym – wciąż są obywatelami drugiej kategorii. Kraju, w którym określenia „Alzheimer” czy „skleroza” wciąż zaliczane są do żelaznego repertuaru obelg. Kraju, w którym żenujące porównanie jakże wzniosłej idei paraolimpizmu do „olimpiady szachowej dla debili” nie zablokowało jednemu z kandydatów na zawsze drogi do reprezentowania naszej Ojczyzny gdziekolwiek – w szczególności zaś w parlamencie europejskim. Kraju, w którym nowe miejsca do parkowania dla niepełnosprawnych budzą większe oburzenie, aniżeli długie niczym rękopis znaleziony w Saragossie wykazy urzędów, których reprezentanci mają prawo wjazdu do wyłączonych dla ruchu kołowego stref miasta – jak to ma miejsce choćby na warszawskim Nowym Świecie czy Krakowskim Przedmieściu. Zachowanie blogera nie tylko wpisuje się w ten wstydliwy paradygmat; ono legitymizuje go w świadomości kolejnych pokoleń. Autor żenującego filmiku nie jest wszak postrzegany jako rozmiłowany w eugenice nazista czy prostacki skinhead; wręcz przeciwnie, stanowi produkt popkulturowy w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Tym bardziej należy zatem przyklasnąć decyzji sędziego – tylko w ten sposób da się postawić tamę językowi pogardy i poniżenia.

Zupełnie inaczej ocenić należy natomiast postawę organów ścigania oraz wymiaru sprawiedliwości wobec innego wybryku Wardęgi. Przypomnijmy: kością niezgody stał się wówczas niewielki, czekoladowy batonik, z wyglądu i wymiarów przypominający telefon komórkowy. Wyposażony w taki oręż performer jeździł samochodem, na oczach policjantów udając rozmowę przez telefon. Na zdrowy, chłopski rozum takie krotochwile powinny się skończyć mandatem z tytułu sprowadzania niebezpieczeństwa w ruchu drogowym – i to niezależnie od faktu, iż telefon nie był tak naprawdę telefonem. Zakaz rozmowy przez komórkę nie oznacza bowiem, iż kierowcy podczas prowadzenia samochodu wolno grać na flecie, dmuchać balony czy też sznurować buty. Gdyby reakcja stróżów prawa poszła po tej linii, nieszczęsny performer mógłby mieć żal wyłącznie do samego siebie – ewentualnie doliczyć mandaty do nieuniknionych kosztów „prowadzenia działalności artystycznej”.

Niestety, dla mundurowych urażone ambicje okazały się ważniejsze aniżeli to, co powinno być ich głównym celem – czyli troska o bezpieczeństwo ruchu. Zamiast odpowiednich przepisów kodeksu drogowego, przewidujących za takowe krotochwile nie tylko mandat ale również – znacznie bardziej dotkliwe – punkty karne, stróże porządku sięgnęli po art. 66 ust. 1 kodeksu wykroczeń:

„Kto ze złośliwości lub swawoli, chcąc wywołać niepotrzebną czynność fałszywym alarmem, informacją lub innym sposobem, wprowadza w błąd instytucję użyteczności publicznej albo inny organ ochrony bezpieczeństwa, porządku publicznego lub zdrowia,podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny do 1 500 złotych”.

Warto przy okazji przypomnieć, w jakich okolicznościach wprowadzono cytowany przepis. Cofnijmy się do początku lat 90, kiedy działalność szkół najróżniejszych szczebli była wprost paraliżowana przez „dowcipnisiów” – a raczej sztubaków obawiających się wyznaczonej na dany dzień klasówki, i wywołujących fałszywe alarmy bombowe. Dziś, kiedy w naszej „globalnej wiosce” tyle mówi się o terroryzmie i jego zwalczaniu, nikomu nie trzeba tłumaczyć, ile  publicznych środków pochłaniał każdy incydent w rodzaju „Dynamit w III e”. I właśnie po to, żeby przerwać ów chocholi tan ze smarkaterią w mało zaszczytnej roli wodzireja, zdecydowano się surowo sankcjonować fałszywe alarmy.

Czy i w przypadku Wardęgi  mundurowym chodziło o nienarażanie podatników na finansowe straty? Śmiem wątpić. Ile czasu mogło trwać zatrzymanie tegoż z czekoladką przy uchu? Dwie, trzy minuty? To po pierwsze. Po drugie, w tym przypadku, jak już wspomniałem, „czynność” organów ścigania bynajmniej nie była „niepotrzebna”. Facet ewidentnie sprowadził zagrożenie w ruchu drogowym – o tym wiedzieć powinien każdy posiadacz karty rowerowej, nie mówiąc już o funkcjonariuszu policji. To, ze nie dostał z tego tytułu zasłużonego mandatu, stawia tychże funkcjonariuszy w jeszcze gorszym świetle; okazuje się bowiem, iż prawdziwe są głosy krytyków, sprowadzających kompetencje sporej części naszej „drogówki” li tylko do obsługi przenośnego fotoradaru i wystawiania mandatów za parkowanie. Teraz tylko czekać, jak jakiś śmiałek zacznie biegać po drodze krajowej z kopią szybowca Lilienthala na plecach albo pchać pośrodku tejże drogi pokaźną beczkę. Jeśli trafi na takich funkcjonariuszy, jakich miał (nie)przyjemność napotkać Wardęga, zapewne mu się upiecze – chyba, że wykażą, iż skrzydła na plecach były oznaką „złośliwości lub swawoli”, a nie zwyczajnej głupoty.

I wreszcie – last but not least – to pomieszanie priorytetów samych funkcjonariuszy. Najtęższe umysły zarówno w kraju nad Wisłą jak również i całym cywilizowanym świecie nie od dziś udowadniają, że – decydując się na pełnienie funkcji publicznej – trzeba mieć niejako „grubszą skórę” aniżeli niejaki Rojtszwaniec Lejzorek, krawiec mężczyźniany na przykład.  Oczywiście, użycie przemocy wobec stróża porządku powinno być karane odpowiednio surowo, nawet surowiej aniżeli pospolite bójki – wszak to dzięki bezkompromisowej postawie władz i sądów Wielkiej Brytanii w tym zakresie słynni bobbies mogli swego czasu odłożyć broń palną na półkę. Oczywiście, w razie potrzeby policjant, strażak czy żandarm powinien liczyć na odpowiednie wsparcie ze strony mieszkańców. Nic nie jest jednak za darmo. Każdy funkcjonariusz publiczny znajduje się niejako „na widelcu” opinii publicznej – a autorytet władzy przenigdy nie powinien służyć po to, aby ową społeczną kontrole zastraszyć czy w inny sposób zdominować. A właśnie do takiej kategorii zaliczyć należy posunięcie stróża prawa, który – mając do wyboru ukaranie za ewidentne wykroczenie drogowe albo ze wszech miar wątpliwe odegranie się za ośmieszenie – wybiera tę drugą opcję. I nie zmienia tego fakt, iż w tym akurat przypadku chodziło o osobę znaną z impertynencji i bezceremonialności.

Ileż to razy słyszymy, że funkcjonariusze Policji bądź Straży Miejskiej ewidentnie złośliwie legitymują przechodnia, który napiętnował ich indolencję i bierność – na przykład wobec ostentacyjnie zaparkowanych na przejściu dla pieszych aut? Jakże często czytamy o sytuacjach, kiedy to mieszkaniec z reguły małej miejscowości gnębiony jest kontrolami tylko dlatego, ze zwrócił uwagę urzędnikowi na nieprawidłowości i zaniedbania? Tak nie wygląda demokratyczne państwo prawa – i z pewnością nie do tego sprowadza się rola funkcjonariusza publicznego, będącego wszak sługą obywatelskiego społeczeństwa. I nie ma w tym bynajmniej żadnego braku szacunku. Autorytet i pokora – to nie są pojęcia przeciwstawne, to dwie strony tego samego medalu.