Jak Jacek z Łodzi świat skomputeryzował

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

W warszawskim Muzeum Historii Żydów Polskich, które już za kilka dni otworzy swe podwoje zwiedzającym, nie sposób przejść obojętnie obok monumentalnych rozmiarów, białej ściany; wypisano na niej nazwiska dobroczyńców, którzy w znacznym stopniu przyczynili się do powstania placówki. Wśród tak znamienitych donatorów jak niemal połowa polskich ministerstw, władze kilku europejskich państw, najbogatsze koncerny i instytucje finansowe z Polski i całego świata czy też prestiżowe instytuty naukowe, moją uwagę przyciągnął niejaki Jack Tramiel - Jacek Trzmiel  wraz z małżonką, Helen z domu Goldgrub.

Dlaczego akurat on? Aby to zrozumieć, trzeba cofnąć się mniej więcej o dwadzieścia pięć lat wstecz. Tak, dokładnie w czasy, kiedy „ustrój powszechnej szczęśliwości” szykował się do odejścia w polityczny niebyt. Zanim jednak to nastąpiło, w sklepach „eksportu wewnętrznego” – młode pokolenie zapewne nigdy nie zrozumie tego oksymoronu, jednak przypomnę: chodzi o sklepy na terenie Polski, w których Polacy za amerykańską walutę mogli kupić niedostępne nigdzie indziej, z reguły zagraniczne produkty – pojawiły się komputery. Sieć Baltona oferowała produkt koncernu Commodore – model C-64, zaś „konkurencyjny” Pewex posiadał w sprzedaży modele Atari 65XE, 130 XE – rzecz jasna wraz z niezbędnym wyposażeniem. Maszyny te odmieniły życie ostatniego pokolenia nastolatków pamiętających jeszcze Polskę Ludową – i nie tylko; w tamtych czasach Atari czy Commodore używane były nawet przez instytuty naukowe do profesjonalnych prac badawczych. Nie będzie żadnej przesady w stwierdzeniu, że obie firmy walnie przyczyniły się do skomputeryzowania ówczesnego świata – otwierając zarazem furtkę późniejszym komputerom osobistym, laptopom, a w dalszej konsekwencji – również tabletom i smartfonom. Dwóch największych rywali na ówczesnym rynku IT dzieliło niemal wszystko – i tylko jedno łączyło: nazwisko Jacka Tramiela.

To właśnie polski Żyd z Łodzi Jacek Trzmiel po cudownym ocaleniu z hitlerowskiej fabryki śmierci wyemigrował do stanów Zjednoczonych – gdzie po kilku latach otworzył serwis maszyn do pisania „Commodore Portable Typewriter”. Marka, którą trzy dekady później wymawiał z atencją każdy amerykański i europejski nastolatek (poza fanami Atari rzecz jasna), nie od razu przynosiła zyski – przez kilka lat przyszły potentat utrzymywał siebie i firmę jeżdżąc po Nowym Jorku „na taryfie”. Kiedy wreszcie po wielu latach nadszedł upragniony sukces, przerósł on najśmielsze oczekiwania – 19 milionów sprzedanych egzemplarzy modelu Commodore 64, liczone w miliardach przychody Commodore i… odejście założyciela firmy do konkurencji. Zrobiwszy co należało w Commodore, Jack Tramiel poświęcił się dotychczasowemu rywalowi. Szesnastobitowy Atari ST stał się godnym rywalem Amigi – najnowszego dziecka firmy Commodore z nowej generacji domowych komputerów. Zanim nastała epoka pecetów, te dwie firmy podzieliły świat na strefy wpływów, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca innym. Przedsiębiorczy Łodzianin przez ponad dekadę wyznaczał standardy światowej informatyki – i odmienił oblicze świata w nie mniejszym stopniu aniżeli Graham Bell, Henry Ford czy bracia Wright. Zarazem jednak – co w dobitny sposób udowadnia choćby inskrypcja w Muzeum Historii Żydów Polskich – zawsze czuł się związany ze społecznością, z której się wywodził.

Również ojczyste miasto Jacka Trzmiela nie zapomniało o swym wybitnym ziomku – w sierpniu tego roku jedno z łódzkich rond otrzymało imię nieżyjącego od dwóch lat, komputerowego potentata. Od dwóch lat imię genialnego przedsiębiorcy nosi również Łódzki Park Technologiczny. „Dziękujemy za już – i prosimy o więcej!” – tym porzekadłem, dedykowanym nie tylko do władz miasta Łodzi, podsumować można tę jakże cenną inicjatywę. Do tej pory wybitni polscy przedsiębiorcy, w szczególności zaś ci, którzy odnieśli spektakularny sukces za granicą, nie znajdowali należytego uznania – ani w narodowym panteonie, ani tym bardziej w gronie patronów ulic i placów w polskich miastach. Absolutny priorytet mieli bohaterowie narodowych klęsk, porywający się z motyką na słońce romantycy, wybite do nogi w nierównym boju oddziały czy też niedocenieni twórcy, obowiązkowo umierający w nędzy i zapomnieniu. Jeśli już potrzeba było pokazać zasługi Polaków na rynku IT, z reguły sięgano po inżyniera Jacka Karpińskiego – którego dzieje bardziej pasowały do „jedynie słusznego” ideału skazanego na klęskę romantyka aniżeli prawdziwego rekina finansjery. Znacznie mniej „medialny” jest nad Wisłą choćby Stefan Kudelski, który na kilkadziesiąt lat zmonopolizował rynek urządzeń do profesjonalnego zapisu dźwięku. Steve Wozniak, współtwórca sukcesu Apple, wymieniany jest z reguły „z pewna nieśmiałością”, w cieniu swego wspólnika – choć to właśnie on był twórcą pierwszego komputera Apple, który na rynek wprowadził Steve Jobs. Nawet tak ponadczasowe postaci jak Ignacy Łukasiewicz – nie mówiąc o Witoldzie Zglenickim, który uczył naftowego biznesu samego Rockefellera –  przegrywają w ogólnopolskim plebiscycie patronów ulic z tymi, których jedyną zasługą było „z honorem lec” – i pociągnąć za sobą dziesiątki, setki lub tysiące nierzadko przypadkowych ofiar. Tymczasem prawdziwych bohaterów szukać powinniśmy nie tylko na wojennych cmentarzach pod brzozowym krzyżem…

„Business is war” – stwierdził Jack Tramiel, przechodząc do konkurencyjnej firmy. Najwyższy czas włączyć do narodowego panteonu polskich bohaterów tej właśnie wojny.

Karol Jerzy Mórawski