Inwestycje: Trzymajmy się sfery realnej!

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

filar.dariusz.02.150xGospodarka funkcjonuje w dwóch podstawowych wymiarach. Pierwszy z nich to sfera realna, niekiedy określana po prostu mianem gospodarki realnej, co stanowi dosłowne tłumaczenie angielskiego terminu real economy.

W tym wymiarze mieści się to wszystko, co dotyczy materialnych, fizycznych procesów wytwarzania dóbr i dostarczania usług – przedsiębiorstwa produkcyjne ze stanowiącymi ich wyposażenie maszynami i przetwarzanymi za ich pomocą surowcami, centra handlowe z towarami na półkach i ciężarówkami spedytorów przywożących te towary z hurtowni, miejsca, w których możemy zjeść, ostrzyc się, poddać badaniom medycznym czy obejrzeć dzieła sztuki. Ta część społeczeństwa, która zatrudniona jest w gospodarce realnej, obcuje z efektami swojej pracy poprzez dotyk – czy jest to samochód lub pralka, czy koafiura na głowie klientki, czy wyrzeźbiony posąg.

Drugi wymiar gospodarki to sfera pieniężno-finansowa. Jej podstawowym zadaniem powinna być obsługa sfery realnej: w pieniądzu zawierane są kontrakty między wytwórcami dóbr i ich odbiorcami, przedsiębiorca potrzebuje kredytu obrotowego lub inwestycyjnego, a szeregowy obywatel – konsumpcyjnego lub hipotecznego, eksporterzy i importerzy muszą wymieniać waluty, a powszechny charakter ma potrzeba gromadzenia oszczędności. Efektem pracy tych, którzy zatrudnieni są w sferze pieniężno-finansowej, nie są dotykalne przedmioty, lecz przepływy strumieni pieniądza, zmieniające się zapisy liczbowe – rzecz sama w sobie dosyć abstrakcyjna, a dodatkowo ulegająca wirtualizacji wraz z ograniczeniem roli gotówki i zastępowaniem jej przez elektroniczny impuls.

Ten nieco przydługi wstępny opis mechanizmu gospodarki wynika z mojego przekonania, że u źródeł wszystkich problemów ostatnich lat leży zakłócenie relacji między scharakteryzowanymi wyżej sferami: realną i pieniężno-finansową. Zakłócenie to dojrzewało przynajmniej przez ostatnich dziesięć- dwadzieścia lat (ale może nawet dłużej), a jego istotę stanowi wyswobodzenie się sfery pieniężno-finansowej ze służebnej roli wobec sfery realnej i przejście do bytowania w dużej mierze samoistnego, zamkniętego w obszarze czystej gry liczb, które z procesami materialnymi mają już tylko luźny związek. Najłatwiej istotę tego, co się stało, zrozumieć na przykładzie kredytów hipotecznych, które latem 2007 r. w USA jako pierwsze zaczęły zdradzać symptomy choroby, jaka trawiła już cały system. Tradycyjnie działający bank – a więc służebnie nastawiony wobec sfery realnej – po udzieleniu kredytu hipotecznego zachowałby go jako element swoich aktywów i przez lata cierpliwie odnotowywał powracający kapitał i towarzyszące mu odsetki. Banki początków XXI wieku zachowywały się zupełnie inaczej – przyszłe wpływy z udzielonych kredytów odsprzedawały po postacią specjalnych obligacji (CDO – collateralized debt obligations). Takie obligacje nabywane były z kolei przez banki inwestycyjne, które albo odsprzedawały je dalej (głównie funduszom emerytalnym i inwestycyjnym), albo trzymały je jako pozycje pozabilansowe (SIV – structured investment vehicles). Finansowanie tych pozycji – mało płynnych i z natury rzeczy długoterminowych – odbywało się poprzez emisję kolejnych papierów wartościowych o krótkich – najczęściej trzymiesięcznych – terminach zapadalności (ABS – asset-backed securities lub ABCP – asset-backed commercial papers). Właśnie takie mnożenie instrumentów finansowych i oddalanie się od pierwotnego źródła kreacji dochodu stanowiło istotę zrywania przez sferę pieniężno-finansową jej tradycyjnego związku ze sferą realną.

Problem w tym, że prawdziwe, nowe bogactwo tworzy jedynie sfera realna, a przepakowywanie i odsprzedawanie instrumentów finansowych zaledwie bogactwa pozór. Kiedy cykliczne osłabienie koniunktury sprawiło, że sfera realna zaczęła tego nowego bogactwa dostarczać mniej, cała przesadnie rozbuchana konstrukcja pieniężno-finansowa utraciła równowagę. Ogromna część aktywów zgromadzonych w portfelach banków odsłoniła swój zupełny brak wartości, a wiele z nich – nie tylko inwestycyjny Lehman Brothers – stanęło w obliczu groźby bankructwa (w Europie w szczególnie złej sytuacji znalazły się banki Dexia i Fortis).

Zagrożenie chaosem w sferze pieniężno-finansowej zmusiło do działania rządy państw. Nie robiły tego, wbrew niektórym opiniom, ze szczególnej sympatii do instytucji finansowych, lecz w obawie, że niemożność niezakłóconego korzystania z transferów i kredytów załamie z kolei funkcjonowanie sfery realnej. Koszty chroniącego przed bankructwem dokapitalizowania instytucji finansowych okazały się olbrzymie – MFW wyliczył, że na przełomie lat 2008/2009 wyniosły one w grupie krajów G20 równowartość 5,3 proc. ich PKB z 2008 r. Za tą średnią kryje się ponad 6 proc. PKB w USA i około 20 proc. PKB w Wielkiej Brytanii. Nakłady rządu Irlandii na dokapitalizowanie banków odpowiadały średniej grupy G20, ale równocześnie udzielił on bankom gwarancji o równowartości 257 proc. irlandzkiego PKB!

Rządy, które zmuszone zostały do ratowania banków i podtrzymania sprawnego funkcjonowania całej sfery pieniężno- finansowej, nie dysponowały nadwyżkami finansowymi. Wręcz przeciwnie – od dawna starały się stymulować sferę realną i podnosić poziom życia obywateli za pomocą wydatków, których źródłem były pieniądze pożyczone poprzez emisję obligacji (co znajdowało odzwierciedlenie w bieżących deficytach i skumulowanych długach finansów publicznych). Nic dziwnego, że w latach 2009-2010 wskaźniki długu publicznego dramatycznie poszły w górę, a kraje o najsłabszej kondycji fiskalnej – ich symbolem stała się Grecja – musiały zwrócić się o pomoc do MFW i specjalnie utworzonego systemu ratunkowego Eurolandu (European Financial Stability Facility), bo same utraciły jakąkolwiek wiarygodność jako pożyczkobiorcy. Kryzys finansowy widoczny od 2007 r. wcale więc nie wygasł. Przepoczwarzył się jedynie z kryzysu prywatnych instytucji finansowych oraz rynków w kryzys finansów państwowych.

Fakt, że na pierwszej linii kryzysowego frontu znalazły się dzisiaj finanse publiczne (czyli finanse państw), niezwykle modnym tematem uczynił konsolidację tych finansów. W skrócie powiedzieć można, iż polega ona na takim dostosowaniu wydatków i dochodów państwa, by ukształtowana wielkość deficytu pierwotnego (czyli z wyłączeniem kosztów obsługi wcześniej zaciągniętego długu) zapewniała powstrzymanie narastania lub nawet redukcję skumulowanego długu publicznego w relacji do PKB. Na oszacowanie tych współzależności pozwalają modele ekonometryczne; na przykład w odniesieniu do Polski można wyliczyć, że po to, by dług publiczny trwale zatrzymał się poniżej progu ostrożnościowego 55 proc. PKB, jaki zapisany jest w ustawie o finansach publicznych, deficyt pierwotny musi ulec ograniczeniu z 4,7 proc. PKB w 2010 r. do zera w 2013 r. Oznacza to rozłożoną na trzy lata taką kombinację redukowania wydatków i podnoszenia dochodów państwa, która zapewni łączny efekt rzędu 60-70 mld zł. Z kolei Hiszpanie obliczyli, że spełnienie przez ich kraj w 2015 r. kryterium z Paktu Stabilności i Wzrostu, jakim jest dług nieprzekraczający 60 proc. PKB, wymaga w okresie najbliższych 5 lat przekształcenia deficytu pierwotnego z 2010 r. w wysokości ponad 8 proc. PKB w 3-proc. nadwyżkę.

Takie i podobne obliczenia przeprowadzane są dzisiaj w bardzo wielu krajach świata. Ale chociaż przywrócenie stanu równowagi w finansach publicznych jest niezwykle ważne, to zmierzające w tym kierunku wysiłki rządów i parlamentów nie znajdują poparcia społeczeństw. Grecja, Hiszpania i Włochy wstrząsane są przez strajki i manifestacje, których uczestnicy domagają się powstrzymania planów oszczędnościowych. Z jednej strony można to zrozumieć, bo mniejsze wydatki państwa – zwłaszcza w sferze socjalnej – muszą oznaczać spadek poziomu życia. Z drugiej strony brak zrozumienia w szerokich kręgach społecznych tego, jak poważna jest sytuacja i towarzysząca mu niechęć do poświęceń, mogą budzić poważne obawy polityczne, bo stanowią podatny grunt dla haseł i działań populistycznych.

Odnoszę przy tym wrażenie, że zaprzestanie życia na publiczny kredyt i odbudowanie państwowych finansów to tylko wstęp do przełomu o dużo bardziej zasadniczym znaczeniu. Przełomu, który naprawdę jest dzisiaj potrzebny w gospodarkach wysokorozwiniętych. Po dziesięcioleciach fascynacji możliwościami rynków finansowych i powstawania fortun, do których klucz stanowił wyłącznie obrót instrumentami finansowymi, przyszła pora na korekcyjny zwrot ku gospodarce realnej, budowanie dobrobytu społeczeństw na innowacyjności w produkcji i usługach, na dostarczaniu dóbr i usług, które zaspokajają rzeczywiste potrzeby ludzi. Nie będzie to zwrot łatwy i trwać może całe lata, bo wiąże się ze zmianami i w polityce badań, i rozwoju, i w kształceniu, i w stylach życia, i w wielu innych wymiarach egzystencji jednostek i zbiorowości. Ale to właśnie gospodarki, w których sfera realna utrzymała prymat (Chiny, Indie, cała Azja Południowo-Wschodnia) okazują się bardziej witalne niż te, które uzależniły się od miraży sfery pieniężno- finansowej.


Dariusz Filar- profesor Uniwersytetu Warszawskiego, członek RPP minionej kadencji. Obecnie w Radzie Gospodarczej prz Premierze.