Granice absurdu
Polityka mieszkaniowa - a raczej jej brak - stanowi dla polskiego państwa jedno z większych wyzwań gospodarczych nie od dziś. Przez ostatnie ćwierć wieku zmieniał się skład parlamentu, rządu, w sejmowych ławach zdążyły już zasiadać chyba wszystkie poważne ugrupowania polityczne (a także przeszło pół tuzina tych nieodpowiedzialnych), tworzyły się najróżniejsze, nierzadko egzotyczne sojusze polityczne. Równocześnie ewoluowała polityka zagraniczna, wewnętrzna i gospodarcza kraju, ba! nawet udało się nam z różnych przyczyn dzielnie stawić czoło kryzysowi - i tylko polityka mieszkaniowa nie chce się poddać antycznej zasadzie "panta rhei", pozostając, niczym u progu demokracji - bez jednolitej, efektywnej i konsekwentnej strategii...
Żeby jeszcze działania kolejnych gabinetów w tej dziedzinie ograniczały się li tylko do błogiego nic nie robienia i przysłowiowego kiwania palcem w bucie – nie byłoby to wcale takim najgorszym wyjściem; wszak niewidzialna ręka rynku, pomimo swych oczywistych ograniczeń i wad, nie w takich sprawach potrafiła dokonywać autentycznych cudów. Gorzej, że posunięcia podejmowane przez kolejne ekipy ograniczały się do podrzucania tego gorącego kartofla różnym, bynajmniej nie wywodzącym się z sektora publicznego, środowiskom – na domiar złego z tym założeniem, że kiedy „sprawa się rypnie”, mianem głównego winowajcy natychmiast okrzyknięty zostanie dotychczasowy dobroczyńca. Tak właśnie stało się z sektorem bankowym, który – równolegle do finansowania potrzeb mieszkaniowych milionów Kowalskich, Zielińskich czy Nowaków – świadom zagrożeń wiążących się z akcją kredytową w walucie obcej, swego czasu próbował przeforsować postulat całkowitego zakazu bądź w najgorszym razie poważnego ograniczenia tej formy finansowania mieszkalnictwa. Wszystko na próżno. Przedstawiciele stosownych organów, na czele z tymi, którym dobro „biednego” konsumenta stanowić powinno suprema lex, wiedzieli swoje: bankowi krwiopijcy za wszelką cenę próbują pozbawić Polaka prawa do własnego „M”. Oczywiście, nie o żadne dobro konsumenta, kredytobiorcy czy Bóg jeden wie, kogo jeszcze tu chodziło – ino o fakt, że akcja kredytowa banków w znacznym stopniu zdejmowała z głów odpowiednich władz troskę o zapewnienie czterech kątów wchodzącemu w dorosłe życie pokoleniu. Z tej samej przyczyny kiedy po trzech zaledwie latach prognozy pesymistyczne prognozy przytaczane przez bankowców sprawdziły się co do joty – to ich właśnie obrońcy lokatora, konsumenta i kredytobiorcy uznali za jedynych odpowiedzialnych za cały ten kram. Jednym słowem: tak źle – i tak niedobrze, niczym w starej, acz wciąż aktualnej fraszce Ignacego Krasickiego:
Pies szczekał na złodzieja, całą noc się trudził;
Obili go nazajutrz, że pana obudził.
Spał smaczne drugiej nocy, złodzieja nie czekał;
Ten dom skradł; psa obili za to, że nie szczekał.
Niestety – urzędnicza spychologia w zakresie polityki mieszkaniowej okazuje się ponadczasowa. Dokładnie w dniu Trzech Króli właściciele i tak nielicznych nad Wisłą nieruchomości przeznaczonych na wynajem otrzymali cios, w obliczu którego przydatna okazać się może chyba wyłącznie mirra. Mowa oczywiście o znowelizowaną ustawę o prawach lokatorów. Choć nikt przy zdrowych zmysłach nie miał i dotychczas wątpliwości, że ochrona lokatora już dawno przekroczyła granice absurdu, nie pozostawiając prawowitemu właścicielowi mieszkania żadnych szans w starciu z cynicznym i nastawionym na „wydojenie frajera” cwaniaczkiem, reprezentanci narodu postanowili brnąć w ten absurd dalej. Bo jak inaczej określić prawo, które – pod sankcją trzech lat więzienia – zabrania posiadaczowi mieszkania zajętego przez niepłacącego lokatora wypowiedzenia umów o dostarczanie wody, energii elektrycznej czy gazu, tym samym zwiększając tylko szkodę, ponoszoną przez tegoż właściciela każdego miesiąca? Zaiste, brzmi to tak, jakby właściciel restauracji, odkrywszy, iż jeden z gości właśnie wyłudził zupę – został, pod groźbą najsroższych kar, zobowiązany, by temuż samemu darmozjadowi zafundować jeszcze drugie danie, obowiązkowo – a jakże – z deserem…
Argument, iż prawo takie ma ukrócić proceder bezwzględnych „czyścicieli mieszkań”, w tak osobliwy sposób opróżniających sprywatyzowane lokale komunalne z dotychczasowych mieszkańców, nie wytrzymuje krytyki; wszak nie sposób postawić znaku równości pomiędzy osobą, która z powodu splotu niekorzystnych okoliczności została „sprywatyzowana” wraz z kamienicą a najemcą, który – w sposób świadomy i dobrowolny podpisując stosowną umowę – powinien swe powinności wobec swego kontrahenta traktować jako wydatek absolutnie podstawowy. Skoro faktycznie chodziło tylko o czyścicieli mieszkań – to przecież dorobek polskiej szkoły prawa z pewnością umożliwia stworzenie regulacji precyzyjnej, nie działającej na zasadzie broni masowego rażenia. Trzeba tylko trochę pomyśleć – i miast na emocjach, opierać się na bezspornych faktach. Zaś fakty są takie – a potwierdzają to dane publikowane przez biura informacji gospodarczej – że najbardziej odpowiedzialnie do comiesięcznych zobowiązań podchodzą z reguły osoby najbiedniejsze, które nierzadko stają przed dylematem: z czego jeszcze zrezygnować, by nie stracić tego najważniejszego – czyli wiarygodności. A tylko tacy lokatorzy zasługują na ewentualną pomoc ze strony państwa czy samorządu. Nieodpowiedzialni studenci, gotowi przeznaczyć gros swych zarobków na regularne balangi, patologiczne rodziny, w przypadku których abstynencja umożliwiłaby z powodzeniem regulowanie wszystkich kosztów bytowych w terminie czy wreszcie najzwyklejsi hochsztaplerzy, którzy z życia na koszt innych uczynili sobie pomysł na życie – takie przypadki nie zasługują na żadne wsparcie; ich tak naprawdę stać na ten czynsz. Trzeba tylko bezwzględnie egzekwować istniejące zobowiązania. Niestety – urzędnicy i twórcy przepisów udowodnili, że zrzucenie problemu na cudze plecy jest rozwiązaniem absolutnie przez nich preferowanym. Jak długo jeszcze?