Filister powraca. W samą porę
Na pierwszy rzut oka wszystko układa się całkiem przewidywalnie. Dwaj kandydaci popierani przez rywalizujące partie zajmujące większą część sceny politycznej, słaba lewica i folklor po przeciwnej stronie - do tej konfiguracji zdążyliśmy się od pewnego czasu przyzwyczaić. A jednak atmosfera przedwyborcza A.D. 2015 wskazuje na pewną istotna, by nie rzec: fundamentalną zmianę - i nie chodzi tu bynajmniej o niespodziewany debiut rockowego muzyka w roli "kandydata antysystemowego". Prawdziwa przemiana dokonuje się bowiem nie po biernej, ale po stokroć ważniejszej, czynnej stronie prawa wyborczego.
Jeszcze całkiem niedawno za przyczynę wszystkich negatywnych zjawisk społecznych uchodzili politycy. Żarty o tym, że za plamy na Księżycu albo deszcze w Międzyzdrojach w połowie lipca odpowiada Unia Wolności/SLD/AWS/PSL (zależnie, która z tych sił była w danej chwili przy władzy), odzwierciedlały świadomość społeczną, w której to włodarze kraju urośli z jednej strony do źródła zła wszelakiego, z drugiej zaś – do dyżurnych chłopców do bicia. Dziś, choć hejterskich wstawek pod adresem polityków nadal nie brak, pojawiają się inne, nieporównanie bardziej trafne i logiczne słowa krytyki – pod adresem tych, co faktycznie narozrabiali. W przypadku protestu frankowiczów polityków w zasadzie prawie nikt nie krytykował – znaczna część Polaków zaczęła natomiast wyrażać swą dezaprobatę dla postulatów samych protestujących, a opinie typu „Czy jak frank spadnie do 1,50 to będziecie chcieli przewalutowania w drugą stronę” albo „I tak jesteście do przodu w porównaniu do złotówkowiczów” należały do najczęstszych. W przypadku rolniczych protestów dostało się samym włościanom, którym wypomniano wszystkie możliwe przywileje – począwszy od zwolnienia z przeważającej większości obowiązujących nad Wisłą podatków, poprzez dofinansowywany z budżetu państwa KRUS, aż po sowite beneficja płynące z jakże licznych unijnych programów pomocowych – tudzież przypomniano nie mniej dobitnie, że w takiej sytuacji blokowanie stolicy Polski traktorami po prostu nie wpisuje się w język dyskursu politycznego. Podobnie zresztą górnikom nie omieszkano przypomnieć, że – przy całym poszanowaniu dla ich ciężkiej i niewdzięcznej pracy – nie jest to bynajmniej jedyny zawód wykonywany w warunkach szkodliwych dla zdrowia, a odsetek wypadków śmiertelnych w takim na przykład transporcie drogowym już od dłuższego czasu bije na głowę czarne statystyki ze śląskich kopalń.
Nie jest to jedyny przejaw rosnącej dojrzałości coraz większej części naszego społeczeństwa. Krytykując rządzących, coraz rzadziej domagamy się od nich pieniędzy – niczym rybacka rodzina z przesławnej bajki Puszkina zakładając, że są w stanie spełnić nasze trzy, rzecz jasna finansowe, życzenia. Coraz częściej od przedstawicieli wszystkich trzech rodzajów władzy oczekujemy po prostu sprawnego i odpowiedzialnego wykonywania swoich obowiązków, do czego nierzadko nie potrzeba żadnych funduszy. O ile tłumaczenie burmistrza czy wojewody odnośnie opóźnienia jakiejś inwestycji z uwagi na dziurę w budżecie duża część Polaków przyjmie ze zrozumieniem – to sytuacja taka jak wydarzyła się ostatnio w Opocznie, gdzie chory psychicznie ojciec nie został pozbawiony przez sąd opieki nad córeczką, co skończyło się drastyczną śmiercią obojga w celowo spowodowanym przez tegoż ojca wypadkiem drogowym, powoduje jedynie frustrację i chęć rozliczania „tych, co obijają się za nasze podatki”.
W ogóle określenia „za nasze podatki”, „z moich podatków”, stają się hitem sezonu – co paradoksalnie również świadczy o rosnącym poziomie obywatelskiej świadomości. Do niedawna obowiązywała bowiem inna, niepomiernie bardziej szkodliwa synergia: Kowalski czy Nowak robił wszystko, żeby należnej daniny uniknąć – usprawiedliwiając się, ze administracja i tak te środki zmarnuje. Z kolei przedstawiciele administracji jako usprawiedliwienie dla swej opieszałości nierzadko wyciągali „szarą strefę” i wynikający z niej brak środków w budżecie. Hasło „z moich podatków” pokazuje dwie rzeczy: po pierwsze – że podatek jest czymś naturalnym i należnym, a nie tylko „grabieżą ze strony państwa”, jak to zwykli określać populiści. Po drugie zaś – że dla kolejnych już pokoleń podatników istnieje prosta zależność pomiędzy zapłatą podatku a jakością i rodzajem opłacanych z tegoż podatku usług publicznych. To właśnie „cywilnoprawny” model relacji pomiędzy obywatelem a Ojczyzną, oparty na świadomości praw i powinności po obu stronach, zakładający analogiczne mechanizmy jak w obrocie gospodarczym jest znacznie bliższy współczesnej definicji patriotyzmu aniżeli romantyczna wizja szturmu polskich paniczów na niczego nam nie winnych Hiszpanów pod Somosierrą…
Wszystkie te przesłanki skłaniają do jednego wniosku (obym się nie mylił!): nad Wisłę powoli powraca drobnomieszczaństwo. Przez ostatnie dziesięciolecia ta warstwa społeczna nie cieszyła się jakąś specjalną popularnością, bynajmniej nie tylko w Polsce. „Filistrom”, „kołtunom”, „centusiom” zarzucano nietolerancję, wąskie horyzonty umysłowe, sknerstwo, parafiańszczyznę – słowem: wszelkie wady i przywary. O takich, jakże potrzebnych we współczesnym świecie cechach drobnomieszczaństwa jak oszczędność, racjonalne gospodarowanie czy zdolność do brania spraw we własne ręce – wszak przeważająca część mieszkańców miast utrzymywała się z działalności gospodarczej właśnie – skrzętnie zapominano. Filistrzy, „obsmarowani” początkowo przez bezlitosnych krytyków okresu dekadencji, a przeszło pół wieku później przez inicjatorów tzw. „rewolucji seksualnej” lat 60. ubiegłego stulecia, zaczęli uchodzić za źródło zła wszelakiego – łącznie z tym największym, jakim był koszmar II wojny światowej, co w bezbłędny sposób ukazuje ponadczasowe arcydzieło Boba Fossa „Kabaret”.
Niestety, efekty takiego działania odnaleźć można nie tylko w literaturze, ale i w prawie – niestety, z tym wspólnotowym na czele. Czym innym jak nie niechęcią do przedsiębiorców tłumaczyć można mechanizmów z mocy prawa wymuszających na firmie uznawanie absurdalnych roszczeń nawet nieuczciwego konsumenta – tylko dlatego, że jest on konsumentem, czyli bierną (co nie musi oznaczać najsłabszą) strona transakcji? Jak inaczej ocenić świat, w którym zasada wywiązywania się z podpisanych zobowiązań umownych zastąpiona zostaje wieczną wątpliwością, czy klient – choćby był on profesorem obojga praw albo ekonomii – w wystarczającym stopniu zrozumiał umowę o kartę kredytową na 2000 złotych? Jak zrozumieć obsesyjną wprost troskę tworzących normy prawne o dobre samopoczucie sprawców najbardziej ohydnych zbrodni (przypomnijmy, że kara śmierci ani tortury nie grożą im od wielu już lat) – i równoczesne przyjecie domniemania winy w odniesieniu na przykład do posiadaczy wypożyczalni aut czy firm leasingowych, w przypadku kiedy ich klient „załapie się” na fotoradar? Jak wreszcie wytłumaczyć system, w którym w ślad za coraz większą redystrybucją środków publicznych postępuje ciągłe ograniczanie możliwości prowadzenia biznesu – czyli zarobkowania nie tylko nie obciążającego budżetu ale wręcz przeciwnie, przynoszącego Skarbowi Państwa niemały dochód – poprzez wprowadzanie kolejnych regulacji chroniących… już chyba sami twórcy tych przepisów zapomnieli kogo?
Te właśnie problemy stanowią główne wyzwanie w opinii prekursorów współczesnego drobnomieszczaństwa. To ci, którzy zrozumieli, że szalona polityka rozdawnictwa środków skutkuje nie tylko kryzysem gospodarczym, ale przede wszystkim nie mniej groźnym kryzysem moralnym wśród beneficjentów przyzwyczajonych do darmochy. To ludzie, według których rozwiązując spory na linii przedsiębiorca – konsument trzeba przede wszystkim wykorzystać mechanizmy już istniejące, czytaj: udrożnić sądy, a nie tworzyć nowe ograniczenia regulacyjne, których skuteczność porównać można wyłącznie z DDT: na jednego szkodnika padnie 1000 organizmów całkiem pożytecznych. To osoby, które elastyczne formy zatrudnienia postrzegają nie przez pryzmat „śmiecia” – ale jedynej realnej formy pozyskania pracy w niełatwych, pokryzysowych czasach. To wreszcie ludzie, którzy nie będą odsądzać od czci i wiary prezesów banków czy innych korporacji, z jednej chociażby przyczyny: prowadząc biznes, sami stawali się nierzadko ofiarami analogicznych ataków – na odpowiednio mniejszą wprawdzie skalę, ale mimo to wiedzą, ile prawdy jest w populistycznych frazesach o „wyzysku”. Dzisiejszy filister nie jest już nietolerancyjny dla mniejszości narodowych, etnicznych, seksualnych – ba, może nawet sam należeć do jednej z wymienionych grup. Nie jest też z założenia antysystemowy – no, chyba,ze pod pojęciem „system” rozumiemy świat, w którym po prostu opłaca się być biernym. W którym nie pracując można ciągnąć z opieki społecznej przychody porównywalne z zarobkami w kasie w supermarkecie albo nawet i większe. W którym zwrot uszkodzonego przez konsumenta towaru w ciągu 14 dni traktowany jest jako „ryzyko biznesu”, a oświadczenie, w którym kredytobiorca potwierdza rozumienie zasad udzielonego kredytu, może być przez tego ostatniego podważane – przy aplauzie mediów. W którym można kilkakrotnie analizować konstytucyjność jakiejś normy prawnej (vide BTE) – i za każdym razem dochodzić do sprzecznych wniosków. W którym wreszcie – i to chyba najważniejsze – dostarczyciele największych dochodów do budżetu – jak sektor bankowy ale również MSP czy choćby posiadacze aut – cały czas muszą się tłumaczyć, ze nie są przysłowiowymi wielbłądami, co zresztą na wiele się nie zdaje: kolejne, „jakże potrzebne” ograniczenia i restrykcje dla tych grup są tylko kwestią czasu.
Paradoksalnie – come back drobnomieszczaństwa to szansa na to, by w kolejnych latach uniknąć kryzysu gospodarczego. Warto, aby o tym pamiętali politycy – nie tylko ci, których wybierzemy w najbliższą niedzielę, ale również ci, których Polacy wyłonią w październiku, a w szczególności ci, którzy już zasiadają w Parlamencie Europejskim, nie tylko zresztą polskiej proweniencji. Złote czasy dla koników polnych z bajki Lafontaine’a muszą skończyć się jak najszybciej – mrówki po prostu dłużej w tych warunkach wyrobić nie są w stanie.