E-sztuka dla sztuki
Przed wieloma laty, w czasach gdy jeszcze poczciwy "maluch" na ulicach Warszawy otaczany był przez dziesiątki gapiów, a kolorowa telewizja jawiła się jako nowinka wprost z innej planety, na łamach "Młodego Technika" ukazał się rysunek dość kuriozalnej maszyny. Urządzenie to miało wykonywać jakąś relatywnie prostą pracę przy wykorzystaniu jak największej liczby urządzeń pośrednich. Były tam i przekładnie ślimakowe, i stożkowe, i sprzęgła najróżniejsze, ba! nawet siłowniki pneumatyczne i hydrauliczne. Nie trzeba było jednak posiadać dyplomu Politechniki by dostrzec, że do wykonania całej roboty z powodzeniem wystarczył jeden z najprostszych mechanizmów przekładniowych, stosowanych co najmniej od czasów Leonarda da Vinci.
Cały ten, dość absurdalny projekt bynajmniej nie wyszedł spod ręki jakiegoś szalonego kandydata do Nagrody Nobla. Twórcą maszyny pozbawionej sensu był inżynier Andrzej Moldenhawer, przez całe dziesięciolecia przybliżający młodemu pokoleniu tajniki działania aparatów małych i dużych. Jak działa adapter? Dlaczego nowoczesny aparat fotograficzny określamy mianem „lustrzanki”? Odpowiedzi na te i setki innych pytań niosły właśnie rysunki, umieszczone na ostatniej stronie „Młodego Technika”. Również i maszyneria „do niczego” miała, w zamyśle autora, ważne zadanie edukacyjne. Co się stanie, kiedy – zbytnio zapatrzeni w dobrodziejstwa nowoczesnych technologii – stracimy z oczu kontekst naszych działań, a pogoń za zaawansowaniem konstrukcyjnym przysłoni zwyczajny, zdrowy rozsądek? Jesteśmy na najlepszej drodze do budowy takich właśnie urządzeń – niedwuznacznie sugerował niezapomniany rysownik z „Młodego Technika”. I – jak się okazuje – były to słowa prorocze. Obserwując współczesny rynek high-tech nierzadko można mieć poważne wątpliwości, czy wyliczone na nowoczesnych stacjach roboczych wskaźniki natury czysto technologicznej korygowane są później przez ludzkie umysły…
Przez całe dziesięciolecia przemysł motoryzacyjny toczył batalię o poprawę widoczności w samochodach. Ledwo udało się projektantom osiągnąć ów wymarzony stan, w którym obserwowanie drogi za pojazdem przestało przypominać korzystanie z czołgowego peryskopu – a tu niespodziewanie ktoś wydał komendę „Cała wstecz!”. Wystarczy popatrzeć na to, co od co najmniej kilku lat wyjeżdża z taśm produkcyjnych, by dojść do zaskakującego wniosku: jak tak dalej pójdzie – zatęsknimy jeszcze za poczciwą, garbatą Warszawą. Podobna jak w oldtimerze z Żerania, niewielka szybka, monstrualnych rozmiarów tylne słupki nadwozia, za którymi łatwo schować się choćby i jadący na sąsiednim pasie TIR, i jako wisienka na torcie – mikroskopijna wycieraczka uzbrojona w 10-centymetrowe piórko; oto „jedynie słuszny” kierunek samochodowego designu. Kolejne generacje aut najłatwiej rozpoznać właśnie po coraz mniejszej powierzchni przeszklonej z tylu pojazdu. Sami główni winowajcy tego stanu rzeczy ochoczo powołują się na chęć zapewnienia maksymalnego bezpieczeństwa w przypadku dachowania – nie bacząc, że ich argumenty niebezpiecznie schodzą do poziomu radosnej twórczości pewnego politycznego celebryty odnośnie używania pasów bezpieczeństwa. Przypadki dachowania zdarzają się oczywiście, jednakże są one niepomiernie rzadsze aniżeli drogowe kolizje spowodowane tak zwanym „zajechaniem drogi” – w czym ogromny udział ma właśnie niewystarczająca widoczność do tyłu. Nie trzeba chyba dodawać, ze konsekwencje takiej „stłuczki” mogą być nie mniej tragiczne aniżeli samego dachowania. Jaka odpowiedź oferują projektanci aut? Kamery do obserwacji drogi za pojazdem, wymyślne czujniki parkowania, skomplikowana jeszcze bardziej elektronika auta – a wystarczyłoby może po prostu popracować nad widocznością do tyłu…
Gniazdka do ładowania urządzeń mobilnych to przykład, kiedy na technologiczne oszołomstwo musiały ostro zareagować same władze Wspólnoty Europejskiej. Trudno uwierzyć, żeby tworzenie najrozmaitszych końcówek – niekiedy niekompatybilnych pomiędzy różnymi typami komórek tej samej marki – uzasadnione było względami ekonomicznymi. Każdy średni rozgarnięty dyrektor do spraw finansowych doskonale zdaje sobie sprawę, że równolegle ze wdrożeniem na rynek nowego modelu telefonu – a w najgorszym razie kilka tygodni po jego rynkowym debiucie – sklepy i sklepiki na całym świecie będą zalane dziesiątkami „zamienników” – akcesoriów kilkakrotnie tańszych, za to opatrzonych gustownym brandem „MADE IN CHINA”. A jednak nawet interwencja na najwyższym szczeblu nie rozwiązała problemu w stu procentach – wciąż jeszcze niektórzy producenci (w tym koncern słynący z innowacyjności) wyłamują się z szeregu, oferując „własne rozwiązania”.
Skoro już jesteśmy przy komórkach, warto przypomnieć o jeszcze jednym, ostatnio niezwykle modnym gadżecie. Nazywa się „Power Bank” i jest dodatkowym zewnętrznym akumulatorem podłączanym poprzez kabel do aparatu. Już nie przegapisz ważnego telefonu z pracy, nie spóźnisz się na romantyczną kolację. Telefon rozładowany – podłączasz Power Bank i działasz dalej! A mnie marzy się rozwiązanie, które niemal sto lat temu wprowadzili konstruktorzy motocykli – czyli rezerwa. Przełączenie kurka paliwa w położenie „rezerwa” właśnie dawało bonus w postaci nawet 30 dodatkowych kilometrów, dzięki czemu spotkanie osobnika pchającego swoją WSK czy Jawę do stacji paliw nie należało do powszechnych widoków. Dlaczego tak prostego i oczywistego zarazem patentu nie zastosować we współczesnych smartfonach? Czyżby ich projektanci nigdy nie byli zmuszeni tłumaczyć się przed szefostwem z nieodebranego połączenia „bo komórka padła”? Bądź co bądź, chodzenie z dodatkową baterią i kablem przy uchu trudno uznać za satysfakcjonujące rozwiązanie problemu.
„Wszechstronne” systemy operacyjne również nie są wolne od technokratycznego myślenia. Konieczność stałej aktualizacji, instalowania łatek, pluginów i tym podobnych wynalazków nie zawsze ma na celu tylko spełnienie nowych wymogów bezpieczeństwa. Wiele uaktualnień opracowywanych jest pod określony rodzaj aplikacji – na przykład rozrywkowe. I wszystko pięknie – do czasu, kiedy system do obsługi bankowości mobilnej czy inna niezwykle użyteczna aplikacja nagle odmawia posłuszeństwa, a przyczyną okazuje się aktualizacja ukierunkowana na gry czy też odtwarzanie filmów. Niestety, aktualizacje dostarczane są całymi pakietami – a ich autorzy wydają się twierdzić, że strzelanie do przybyszy z kosmosu stanowi co najmniej tak odpowiedzialne zastosowanie smartfona jak aplikacje biznesowe. Koszty dostosowywania systemów bankowych, telekomunikacyjnych i wielu innych do standardów wyznaczanych przez stadko ptaków walczących z prosiakami – niewyobrażalne…
Cóż można zalecić otumanionym technologicznym potencjałem projektantom? Rowerowa przejażdżka wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Nie chodzi tylko o – jakże korzystne – dotlenienie kory mózgowej; dosiadając bicykla najłatwiej uświadomić sobie, że koncepcja funkcjonowania tej maszyny nie uległa zasadniczym zmianom od ponad stu lat. Optymalne dopasowanie rozwiązań technologicznych do ludzkich potrzeb – oto jedyny skuteczny sposób na przełomowe wynalazki. Efektowne, ale mało praktyczne gadżety kończą z reguły tak, jak letnie przeboje – popadając w zapomnienie po jednym zaledwie sezonie…
Karol Jerzy Mórawski