Czas na egzorcyzmy!
Kontestacja - to słowo najpełniej oddaje atmosferę ostatnich wyborów prezydenckich. Nie dynamiczny, gwałtowny bunt, wobec którego nie sposób być biernym - ale też i nie rezygnacja, kiedy piwo, chipsy i telewizor zastępują obywatelskie obowiązki. Niezależnie od tego, kto może się już dziś poczuć zwycięzcą, kto zaś przegranym - polska klasa polityczna, od prawa do lewa, otrzymała od wyborców bardzo czytelny sygnał: czas na zmiany.
Oczywiście, wszystkich niezbędnych reform nie da się przeprowadzić w kilka dni – a i zmiana zmianie nierówna. Budowa nowoczesnego systemu emerytalnego, przebudowa jakże problematycznego dla przedsiębiorców prawa podatkowego czy też tworzenie – jakże koniecznego dla przyszłych pokoleń – systemu długoterminowego oszczędzania to wyzwania na najbliższe lata – aczkolwiek już dziś trzeba zakasać rękawy, by po pięciu, dziesięciu czy nawet dwudziestu latach latach móc zebrać pierwsze owoce. Ale diabeł tkwi – jak to zwykle bywa – również w szczegółach, czytaj: w szeregu biurokratycznych niedorzeczności, stwarzających milionom obywateli realny dyskomfort w codziennym życiu. Skoro tak, to egzorcyzmy należy przeprowadzić już teraz, nie czekając na zmiłowanie z niebios. Zatroskanych o stan finansów publicznych spieszę uspokoić: rozwiązanie zdecydowanej większości problemów nie będzie wiązać się ani z dodatkowymi kosztami, ani z zatrudnieniem kolejnych rzecz urzędników. Trzeba po prostu chcieć!
Przykład pierwszy z brzegu. Na stacji Warszawa Powiśle wsiadam do nowego, eleganckiego pociągu. W ręku trzymam jednorazowy bilet warszawskiej komunikacji miejskiej, jednak – pomimo szumnych zapowiedzi o wzajemnych honorowaniu biletów przez Koleje Mazowieckie i warszawski Zarząd Transportu Miejskiego – nigdzie nie mogę znaleźć charakterystycznego, żółtego kasownika. Zapytany o lokalizację tegoż urządzenia konduktor z najwyższą powagą poprosił o – nieskasowany jeszcze – bilet. W ciągu kolejnych sekund z nieskrywanym zdumieniem patrzyłem, jak na wyposażonym w magnetyczny pasek, wszechstronnie zabezpieczonym przez fałszerstwem kartoniku „konduktor rewizyjny” składa sążnisty podpis, zatwierdzając go pieczątką z numerem pociągu. Tak, proszę państwa – to działo się w Warszawie, w stolicy kraju członkowskiego Unii Europejskiej, w kraju, który jako jedyny suchą noga przeszedł przez kryzys lat 2007-2011! Jeśli to nazywamy „wzajemnym honorowaniem biletów”, jeśli scena, której nie powstydziliby się najwybitniejsi przedstawiciele brytyjskiego pure-nonsensu stanowi element polityki transportu publicznego w nadwiślańskich aglomeracjach miejskich – wniosek może być tylko jeden: ktoś tu zwariował…
Przykład drugi. Jakiś rok temu odprowadzałem sędziwego weterana szos na „sen zimowy” do garażu. Podczas rutynowej kontroli okazało się, że zapomniałem z domu dowodu rejestracyjnego. – To będzie kosztowało 50 złotych – mówi stróż prawa, sięgając po bloczek mandatowy. Sytuacja dość absurdalna – zważywszy, że już od kilku lat każdy funkcjonariusz może szybko sprawdzić wszystkie dane dotyczące zarówno kierowcy, jak również pojazdu: czy jest ubezpieczony, czy nie figuruje na liście aut skradzionych, itd., itp. Niestety – przepis zobowiązujący zabieganego Kowalskiego do wożenia ze sobą dowodu rejestracyjnego czy polisy OC obowiązuje nadal, pomimo szumnych deklaracji jego zniesienia, wygłaszanych przez przedstawicieli resortu infrastruktury jeszcze w roku 2011. Dlaczego tacy Brytyjczycy mogą przypominać sobie o dowodzie rejestracyjnym jedynie w chwili sprzedaży auta, a Polak wciąż ten papierek musi mieć z tyłu głowy – cóż, pozostanie chyba na zawsze tajemnicą ministerialnych urzędników…
Przykład trzeci. Prowadzenie własnego pubu może być niekiepskim biznesem – pod warunkiem, że obsesyjnie pamięta się o terminach wniesienia opłaty tytułem zezwolenia na podawanie alkoholu. Nawet jednodniowe opóźnienie we wniesieniu tej należności karane jest bowiem półrocznym cofnięciem zezwolenia. Od tej zasady praktycznie nie ma odwołania: wystarczy pomylić daty w kalendarzu, by przez pół roku pozostać bez środków do życia, za to nierzadko z obowiązkiem opłacania czynszu za lokal wynajęty od… tej samej gminy, która na mocy przepisów o „wychowaniu w trzeźwości” zmuszona została do cofnięcia zezwolenia. Troska o wiarygodność płatniczą – rzecz jak najbardziej godna pochwały, rodzi się jednak pytanie o współmierność sankcji do przewiny. Banki, telekomy, dostawcy usług masowych – wszystkie te podmioty, którym problem zatorów płatniczych bynajmniej nie jest obcy, mają odpowiednio rozbudowaną i logicznie przemyślaną listę „sankcji” za opóźnienia w płatnościach – od odsetek karnych, poprzez płatne monity aż po wypowiedzenie kredytu (w przypadku banków). Każdy z tych instrumentów obliczony jest na skłonienie dłużnika do spłaty należności, nie na jego zniszczenie za jakże drobne uchybienie. Skąd brał wzory twórca przepisów o „wychowaniu w trzeźwości” – aż strach pomyśleć, jedno jest pewne: z ochroną Polaków przed pijaństwem nie ma to nic wspólnego. Trudno wyobrazić sobie korelację pomiędzy terminową opłatą za „koncesję” a poziomem alkoholizmu…
Przykład czwarty. Osoba pozostająca bez prawa do ubezpieczenia zdrowotnego może korzystać z ochrony ubezpieczeniowej współmałżonka. W obliczu dzisiejszych problemów ze znalezieniem stałego źródła utrzymania pomysł to całkiem słuszny – jednak i tu diabeł zza węgła pokazuje swoje różki. Wystarczy bowiem w danym miesiącu wykonać jedną pracę na podstawie umowy-zlecenia, by prawo do korzystania z ubezpieczenia współmałżonka wygasło – a ponowne jego aktywowanie nastąpić może tylko po ponownym złożeniu przez tegoż współmałżonka wniosku u pracodawcy. Co z tego wynika? Ano, wystarczy, że w natłoku obowiązków – wszak zgodnie z wynikami różnych badań jesteśmy jednym z bardziej zapracowanych narodów – ktoś zapomni o, nierzadko kolejnym już, zgłoszeniu – a następnie złamie nogę na nartach w Zakopanem. Transport helikopterem, chirurg, rehabilitacja… i już należałoby myśleć o składaniu wniosku o upadłość konsumencką.
Co łączy te cztery sytuacje, dotyczące jakże odmiennych dziedzin życia? We wszystkich przytoczonych powyżej przypadkach zmiany nie wiążą się z żadnym, podkreślę: ŻADNYM dodatkowym obciążeniem – ani dla budżetu państwa, ani dla administracji publicznej. Pomimo to bzdury te, i wiele innych, nadal obowiązują – pomimo zapewnień kolejnych gabinetów, kolejnych większości parlamentarnych czy wreszcie przedstawicieli samorządów o konieczności eliminowania biurokratycznych absurdów. Tymczasem dla przeciętnego Kowalskiego to właśnie owe drobiazgi – a nie podniesiony o jeden punkt procentowy VAT – stanowią żywy dowód na dysfunkcyjność administracji publicznej. Ile głosów oddano na „kandydatów antysystemowych” jako znak sprzeciwu wobec panoszącego się w naszym pięknym kraju prawa Parkinsona – trudno powiedzieć, ale z pewnością było ich zdecydowanie za dużo. Podobnie, jak zdecydowanie za dużo jest przepisów będących pożywką dla „antysystemowości”.
Winston Churchill zadeklarował swego czasu sojusz z samym diabłem, byle tylko pokonać nazistowską III Rzeszę. Obyśmy nigdy nie musieli na własnej skórze sprawdzać z kim gotowi są sprzymierzyć się Polacy, by wypędzić precz tkwiącego w biurokratycznych matecznikach szatana…