Co zagaduje MAK?
Wczorajsza konferencja prasowa w Moskwie stanowiła próbę odpowiedzi na ustalenia komisji ministra Jerzego Millera. Pan Morozow wypowiedział przy tej okazji wiele słów, lecz uderzające pozostaje zestawienie dwóch zwłaszcza sformułowań. "W polskim raporcie nie usłyszeliśmy niczego nowego" i "nie możemy pozostawić bez komentarza..., jesteśmy to winni opinii publicznej". Tu nie ma miejsca na dowolne, czy tylko różne interpretacje. Sprzeczność jest taka, jak pomiędzy ogniem i wodą.
Na tym właściwie można by poprzestać. Gdyby nie jedno ale. Dezawuowanie ustaleń polskiej komisji ograniczyło się do ocen, ale starannie pomijało niewygodne fakty, bezsporne z punktu widzenia sytuacji zarejestrowanych przez kamery na lotnisku Siewiernyj, że przypomnę tylko o niespiesznym uzupełnianiu żarówek w obszarze wyznaczającym korytarz podejścia do pasa już po katastrofie prezydenckiego Tupolewa, czy choćby uzasadnione wątpliwości, jak w przypadku kasety, która się zachowała, ale nie zarejestrowała pracy przyrządów kontrolno-pomiarowych (radiolokatora) w centrum kierowania lotami. Już tylko to pozwala kwestionować intencje i motywy.
Wbrew polskiemu stanowisku i publicznie wyrażonej woli wspólnego dochodzenia do prawdy i możliwie pełnej wiedzy o przyczynach i przebiegu zdarzeń zakończonych tragicznym finałem w dniu 10 kwietnia 2010 roku, podjęto próbę publicznej, w istocie rzeczy pozamerytorycznej, polemiki! Tego ostatniego słowa używam z pewnym wahaniem, bowiem tak forma, jak i treść wystąpienia Aleksieja Morozowa zasługuje na z gruntu inne określenie.