Jeszcze w zielone gramy
W siermiężnych czasach wczesnego PRL-u, kiedy każdy zachodni wyraz - mówiąc delikatniej - nie był mile widziany, wchodzący na rynek wynalazek komputera postanowiono okrzyknąć "mózgiem elektronowym". Zaiste, trzeba było wykazać się ogromną dozą fantazji, by maszynę na poziomie Odry czy nawet późniejszych, skopiowanych z IBM-a komputerów Jednolitego Systemu porównywać z niezwykłym instrumentem, jakim jest nie tylko ludzki, ale nawet i zwierzęcy mózg. Minęło przeszło pół wieku - i role się w znacznej mierze odwróciły. Dziś nikt o skomplikowanym systemie teleinformatycznym nie powie w kategoriach sztucznego mózgu - tymczasem krzemowe układy dokonały na tyle wielkiego postępu (a raczej, gwoli ścisłości, dokonali go ludzie projektujący te maszyny), by skojarzenie z ludzkim umysłem nie było bynajmniej wizją szaleńca.
Imponujące możliwości, jakimi dysponują współczesne systemy teleinformatyczne, wywołują u wielu przedstawicieli panującego obecnie na Ziemi gatunku uczucie niepokoju czy też trwogi. Starsi przytaczają ponadczasową żydowską legendę o Golemie, młodsi odwołują się do najwybitniejszych dzieł fantastyki naukowej w których cywilizacja androidów wypowiada ludzkości wojnę o panowanie nad światem. Obawy te wydają się jednak sporo przesadzone; o ile mniejszych lub większych katastrof spowodowanych błędami w funkcjonowaniu systemów IT nigdy nie da się w stu procentach wykluczyć, to jednak od chwilowej niesubordynacji do świadomego przejęcia kontroli na stałe droga daleka. Jeszcze w zielone gramy – jak śpiewał Wojciech Młynarski. I grać będziemy – jak wszystko wskazuje – do końca świata i jeden dzień dłużej. Na to, żeby Homo sapiens, po wielu wiekach utrwalania swej pozycji, dopuścił do głosu jakiegokolwiek konkurenta spoza swego rodzaju, raczej nie ma co liczyć. Po prostu się to nie opłaca – nikomu.
Weźmy przykład, który w ostatnich latach budzi ożywione kontrowersje: social scoring, czyli analizę zdolności kredytowej (lub ryzyka ubezpieczeniowego) przy użyciu danych dostępnych w serwisach społecznościowych. I nie chodzi bynajmniej o pojawiający się w tym aspekcie najczęściej problem prywatności. Ten problem jest – nie tylko w mojej opinii – sztucznie rozdmuchanym humbugiem; któż przy zdrowych zmysłach będzie odwoływać się do prywatności w sytuacji, kiedy kilka godzin, dni czy tygodni wcześniej opublikowało się „prywatne” informacje, dając do nich dostęp każdemu? I dlaczego prawa do wglądu w jak najbardziej publiczne dane, udostępnione przez głównego zainteresowanego, miałby być pozbawiony bank, ubezpieczyciel czy inny przedsiębiorca, dla którego właściwy wybór kontrahenta stanowi kwestię życia lub śmierci – a najzwyklejsi ciekawscy i plotkarze mogliby czerpać z tego „prywatnego” źródełka pełnymi garściami? Takie podejście określić można jedynie w kategoriach rozdwojenia jaźni – choć pewnie absolwent kierunku Psychologia wystawiłby diagnozę odnoszącą się do konkretnego, znanego medycynie syndromu…
Kluczowe wyzwanie w przypadku social scoringu odnosi się do czegoś zupełnie innego. Wykorzystanie danych publikowanych na – jakby na to nie patrzeć, powstałych w celach rozrywkowych – megaportalach społecznościowych siłą rzeczy musi oznaczać uznanie tych zasobów za mniej lub bardziej wiarygodne źródło wiedzy o posiadaczu konta – dodajmy: wiedzy, która w mniejszym lub większym stopniu wpływa na udzielenie kredytu lub jego warunki. Z tego punktu widzenia byłoby ze wszech miar wskazane, aby dane zamieszczane na Facebooku czy Twitterze cechowały się określonym poziomem wiarygodności. Sęk w tym, że – wbrew utyskiwaniom moralnych purystów spod najróżniejszych sztandarów – prawem obywateli cywilizowanych państw jest prawo do… kłamstwa. To nie przejęzyczenie: jednym z ważniejszych kroków ku poszanowaniu obywatelskich swobód w nowożytnym świecie jest rozgraniczenie pojęcia kłamstwa i oszustwa, i – co najistotniejsze – dopuszczenie odpowiedzialności karnej wyłącznie w tym drugim przypadku. Nie zmienia to oczywiście moralnej oceny zięcia, który – wymigując się „ważnym zebraniem w pracy” – miast na weekendową wizytę u teściów po raz kolejny zmierza do pobliskiego pubu, by z kumplami spędzić czas przy kuflu. Małżonek, który – zdradzając swą połowicę – opowiada jej niestworzone historie o wyjazdach na ryby, polowanie czy mecz piłkarski z etycznego punktu widzenia nadal pozostaje najzwyklejszym łajdakiem. Osobnik, który dla pięciu minut wątpliwej sławy jest w stanie opowiadać przed kamerą ewidentne bzdury o lądowaniu Marsjan na jego prywatnej działce, tak jak w dawnych czasach zasługuje li tylko na politowanie. Jednak z prawnego punktu widzenia w żadnym z tych przypadków nikomu nie można postawić zarzutów. Wolno bajerować, wciskać kit, opowiadać androny czy inne koszałki-opałki – tak długo, jak długo kłamstwa nie przynoszą skutku co najmniej w usiłowaniu dokonania czynności prawnej ze szkodą drugiej strony. I choć taki świat daleki jest od doskonałości – to każdy chyba się zgodzi, że jest on po stokroć przyjaźniejszy aniżeli systemy tworzone przez obrońców prawdy najprawdziwszej, obojętne: z prawa czy z lewa, fanatycznie religijnych czy do bólu ateistycznych – w których prawo do swobody wypowiedzi, choćby i tej nie do końca zgodnej z faktami, zastępowała „jedynie słuszna linia” wraz z najsroższymi karami za tejże przekroczenie. Podobnie mają się sprawy i w świecie wirtualnym. Nie sposób nikogo karać za podszywanie się pod bogacza, potomka rodów arystokratycznych czy weterana z Afganistanu – jedynie dlatego, że wspomniany nieszczęśnik nie miał, jak widać innego (czytaj: godnego dorosłego faceta) pomysłu na zainteresowanie swą osobą przedstawicielek płci pięknej…
Sęk w tym, że każda ludzka wolność, każda swoboda, każde prawo i przywilej bez wyjątku – bywa cynicznie i bezwzględnie wykorzystywany przez tych, których cel od początków ludzkości jest jeden i ten sam: wzbogacić się cudzym kosztem. Jeśli o przyznaniu kredytu czy składce ubezpieczeniowej decydować miałyby same maszyny na podstawie danych „pozostawianych” przez nas w sieci – nietrudno się domyślić, że w krótkim czasie pojawiłaby się całkiem pokaźna grupa tych, którzy fałszowaliby własną wirtualną tożsamość bynajmniej nie w obawie przed gniewem małżonki czy ośmieszeniem w miejscu pracy – ale jedynie po to, by uzyskać korzystniejszą ofertę usług finansowych. O tym, że takie sytuacje są możliwe i dziś, niech świadczą patologie towarzyszące zjawisku otwierania kont bankowych „na przelew”; najbardziej wytrwałym złodziejaszkom opłacało się nawet kilka lat budować wiarygodność kredytową „słupa”, by w decydującym momencie uzyskać pozytywną decyzję i… zniknąć z pieniędzmi jak kamfora.
Powyższe przykłady nader wyraźnie ukazują, jak bardzo niezbędny w tego typu sytuacjach jest wciąż „czynnik ludzki”. I nie chodzi tu o umiejętną analizę danych; pod tym względem komputery wyprzedzą nasze, ludzkie oczekiwania szybciej niż jesteśmy zdolni to sobie wyobrazić. Idzie o coś niepomiernie ważniejszego. Ostateczna decyzja – przynajmniej w odniesieniu do tych najbardziej kosztownych kredytów czy ubezpieczeń – powinna należeć do przedstawiciela gatunku Homo sapiens. Tylko bowiem w przypadku, kiedy po drugiej stronie stołu mamy osobę „zdolną do czynności prawnych”, a więc człowieka lub grupę ludzi w odniesieniu do zarządu spółki – można mówić o skutecznym zawarciu umowy, o dokonaniu czynności prawnej sensu stricto. Jeżeli natomiast transakcja wykonywana jest automatycznie, jak zakup komunikacyjnego OC czy podwyższenie salda debetowego w e-koncie – to i tak pamiętajmy, ze za tym wszystkim stoją ludzie. Ci, którzy, po dokonaniu szczegółowych analiz, doszli do wniosku że ryzyko automatyzacji masowej sprzedaży tych produktów się po prostu opłaca – i ci, których faksymile podpisów znajdziemy na przysłanej mailem polisie czy aneksie do umowy o kartę kredytową. I, co najistotniejsze – wszystko wskazuje na to, że gatunek ludzki nigdy nie odda prawa do ostatecznej decyzji w ręce maszyn cyfrowych – nie tyle nawet z uwagi na ewentualny bunt tychże, ile raczej na ich bezradność w starciu z tyleż cynicznym, co nieprzeciętnie kreatywnym przestępcą. Mamy zatem swoisty paradoks: chciwość i grzeszna natura rodzaju ludzkiego może uchronić nas przed mitycznym Golemem…