Rozbite koryto
Co piąta złotówka w obrocie gospodarczym przepływa poza świadomością polskiego fiskusa - taki wniosek płynie z jakże licznych analiz, próbujących określić poziom "szarej strefy" nad Wisłą. Wprawdzie te same opracowania zdają się wskazywać na powolny, acz sukcesywny spadek nierejestrowanego biznesu - jednak jego udział w rynku zdaje się niedwuznacznie sugerować, że teza Beniamina Franklina jakoby w życiu pewna była tylko śmierć i podatki być może nie kłamie, ale z całą pewnością "z polską normą się mija" - jak to przed laty trafnie mawiano w kabarecie Olgi Lipińskiej.
Wizja szarej strefy li tylko jako prostego efektu niechęci przedsiębiorców do płacenia podatków przypomina w znacznym stopniu przeświadczenie o odwiecznej wojnie pomiędzy rodem psim i kocim – i podobnie jak ów stereotyp, nie uwzględnia całej złożoności problemu. Po pierwsze – godzi się zauważyć, że utyskiwania polskiego biznesu na działania fiskusa bynajmniej nie sprowadzają się do obowiązujących nad Wisłą, Odrą i Wartą stawek PIT, CIT czy VAT. To, co najbardziej irytuje rodzime firmy – a o czym dobitnie świadczą badania przeprowadzane przez najróżniejsze ośrodki eksperckie, z Narodowym Bankiem Polskim na czele – to niestabilność i niejasność regulacji podatkowych, zmieniających się w takim tempie, że przysłowiowy kalejdoskop wydaje się przy nich wzorem stateczności. Antyczna zasada ignorantia iuris nocet nie może służyć za usprawiedliwienie sytuacji, w której regulacje w zakresie podatku dochodowego od osób fizycznych czy prawnych zmieniają się na przestrzeni ostatniego roku aż 19 razy. Można mieć poważne wątpliwości, czy ktokolwiek – począwszy od autorów rzeczonych przepisów, a skończywszy na osobach odpowiedzialnych za ich egzekwowanie – choć w niewielkim stopniu panuje nad tym całym bałaganem. Nie ma natomiast najmniejszych wątpliwości, że w konsekwencji tej nadprodukcji prawa państwo polskie – oprócz pieniędzy pobieranych w formie najrozmaitszych podatków – zabiera kupcom, rzemieślnikom czy restauratorom potwornie dużo czasu. Niejeden też spośród nadwiślańskich adeptów biznesu pogodziłby się nawet z rezygnacją z określonych ulg czy wyższą o 2 punkty procentowe stawką VAT – byle tylko czas zaoszczędzony na rezygnacji z biurokratycznych obowiązków przeznaczyć na bardziej konstruktywne czynności. Ot, choćby rowerową przejażdżkę z rodziną, wypad z kolegami na ligowe rozgrywki, weekendowe zasadzanie się na sandacza (właściwe podkreślić)…
Ale prawo podatkowe bynajmniej nie jest jedynym czynnikiem, przyczyniającym się do podejmowania działań określanych przez służby skarbowe jako „prowadzenie niezarejestrowanej działalności gospodarczej” tudzież „uszczuplanie podatku”. Nie da się bowiem ukryć, że znaczna część funkcjonujących w szarej strefie przedsiębiorców trafiła tam bynajmniej nie z powodu niechęci do dzielenia się wypracowanym dochodem z resztą społeczeństwa. Tym przemożnym bodźcem, stymulującym rozwój szarej strefy są jakże liczne regulacje, wyjmujące spod prawa coraz to nowe obszary działalności gospodarczej – w tzw. interesie społecznym. Dodajmy: nie chodzi tu o tak odwieczne mateczniki zorganizowanej przestępczości jak narkobiznes czy nielegalny handel bronią. Wręcz przeciwnie: praktycznie trudno dziś wskazać gałąź biznesu, nawet najbardziej niewinnego i nieszkodliwego, w której gąszcz przepisów prawnych nie przypominałby afrykańskiego buszu – w którym, jak to w buszu, ma szanse przetrwać jedynie stary wyga. Sęk w tym, że twórcy tych rozwiązań prawnych – powołując się na tak wzniosłe ideały jak choćby ochrona konsumenta, bezpieczeństwo użytkowania określonych produktów, standardy sanitarne czy setki innych – zdają się wychodzić z fałszywego założenia, iż dla realizacji tych celów godzi się cały świat zamienić w gigantyczny dom bez klamek.
Nietrudno też się domyślić, że mało który przedsiębiorca z entuzjazmem zrezygnuje z jedynego źródła dochodów dla siebie, swojej rodziny a nierzadko również pracowników – jedynie dlatego, że kilku ekspertów nagle uznało rozwiązania stosowane z powodzeniem przez całe dziesięciolecia za zagrożenie dla życia i zdrowia ludzi w znacznych rozmiarach czy inne ryzyko dla obrotu gospodarczego. Trudno bowiem dostrzec jakikolwiek głębszy sens w regulacjach, które pozwalają góralowi sprzedawać wyroby regionalne w swej bacówce- równocześnie pozbawiając go możliwości dostarczania oscypków czy bundzu choćby do okolicznych pensjonatów bez uprzedniego spełnienia standardów typowych dla gigantycznych mleczarni. Nie sposób zrozumieć, dlaczego prawo pod sankcją kilkuset tysięcy euro zakazuje wprowadzania do obrotu pojazdów wyczynowych nie posiadających homologacji drogowej – skoro rejestracja takich pojazdów jest niemożliwa już od dziesiątków lat (a więc na drogach i tak nie mogą one się pojawiać), zaś po terenie prywatnym wolno nimi poruszać się bez żadnych ograniczeń. Nie bardzo wiadomo, co powodowało szaleńcem, który dopuścił możliwość odstąpienia od umowy zakupu towaru na odległość – również w przypadku, kiedy klient z własnej winy towar ten doprowadził do ruiny. I tak można by wyliczać w nieskończoność kolejne żądania – niczym w bajce o rybaku i złotej rybce. Nic jednak nie może trwać wiecznie. Nawet bohaterka Puszkinowskiej opowiastki w pewnym momencie powiedziała: dość! – choć spełnianie kolejnych kaprysów zachłannej żony rybaka było dla niej nieporównanie mniejszym wyzwaniem niż wdrożenie wszystkich obowiązujących regulacji przez przedstawiciela sektora MSP. I podobnie jak złota rybka odebrała niewdzięcznej parze wszystko, dla zasady nie oszczędzając nawet koryta do pojenia świń, od którego zaczęła się cała historia – podobnie i przedsiębiorca wraz z kolejnymi niezrozumiałymi regulacjami traci szacunek do prawa jako takiego. A stąd już tylko krok do szarej strefy. Bynajmniej nie z powodu awersji do podatków – ino z tej prostej przyczyny, że inaczej prowadzić dotychczasowego biznesu po prostu się nie da.
Owa inflacja prawa – choć w większym lub mniejszym stopniu dostrzegalna na terenie całej Unii Europejskiej – tu, nad Wisłą, ma wymiar szczególnie niepokojący. Okres II wojny światowej, a potem 45 lat „ustroju powszechnej szczęśliwości”, ukształtowały Polaków jako naród wyjątkowo krnąbrny wobec przepisów, postrzeganych li tylko jako pakowanie się państwa z butami w życie jednostek czy lokalnych społeczności. I nie chodziło tu wyłącznie o prawo zaprowadzone przez hitlerowskiego czy stalinowskiego zaborcę w 1939 roku; o ile okres okupacji faktycznie obfitował w przepisy zbrodnicze, to domeną Polski Ludowej – w szczególności po roku 1956 – był uciążliwy i irytujący reżim biurokratyczny, sprowadzający najprostsze czynności ad absurdum i utrudniający życie wszędzie tam, gdzie tylko było to możliwe, a bazujący na nieufności pomiędzy urzędnikiem a petentem, przedsiębiorcą zaś w szczególności. Ostatnie ćwierćwiecze oznaczało nie tylko okres odbudowy demokratycznych struktur, wolnorynkowej gospodarki czy systemu finansowego; równie ważnym wyzwaniem było kształtowanie szacunku do prawa i jego przedstawicieli, przekonywanie obywateli, że urzędnicy nie gryzą – a także samych urzędników, że odwiedzający ich petent bynajmniej nie musi mieć w zanadrzu jakichś wywrotowych zamiarów. Jeżeli pozwolimy na to, by miejsce dawnych absurdów zajmowały nowe, by ograniczanie swobody działalności gospodarczej mogło następować z byle powodu – cały ten misterny plan może spalić na panewce. A wówczas – niczym w bajce Puszkina – zostanie nam tylko rozbite koryto…