Quousque tandem…
"Jak długo jeszcze, Katylino, będziesz nadużywać naszej cierpliwości!" - słowa, którymi przeszło dwa tysiące lat temu Marek Tuliusz Cycero demaskował liczne gałgaństwa niejakiego Lucjusza Sergiusza Katyliny, szczególnego znaczenia nabierają właśnie dziś. Choć w kolejnej już instancji sąd wykazał całkowitą bezpodstawność roszczeń lidera ruchu Pro Futuris Tomasza Sadlika, ten nie składa broni - zapowiadając tym razem kasację do Sądu Najwyższego. Biorąc pod uwagę miażdżące argumenty zawarte w obu werdyktach, przedłużanie postępowania w tej sprawie jest ze strony głównego zainteresowanego jedynie klasyczną grą na zwłokę - tudzież podtrzymywaniem wizerunku skrzywdzonego przez mityczny system męczennika, w nadziei iż "ciemny lud wszystko kupi..."
Niestety, wiele wskazuje na to, że polski lud – może i nie ciemny, ale na pewno łatwowierny i nader skory do ulegania łzawej narracji rodem z międzywojennych „wyciskaczy łez” – przynajmniej w pewnej części postępuje zgodnie z zamysłem sprawcy całego zamieszania. W ferworze rozważań na temat ryzyka kursowego czy informacji przekazywanych kredytobiorcy przez bank prawie nikt nie dostrzegł kwestii fundamentalnej: w złożonym pozwie kredytobiorca i powód w jednej osobie – mówiąc najdelikatniej – mijał się z prawdą. Konsekwentnie podtrzymywane oświadczenie, iż lokal został nabyty „przez konsumenta, posiadającego słabszą pozycję negocjacyjną niż przedsiębiorca” nie zyskało uznania sądu, który przypomniał jak sprawy miały się naprawdę. Mówiąc wprost – mieszkania Tomasz Sadlik nie potrzebował, gdyż już takowe posiadał. Sfinansowany kredytem lokal był natomiast – jeszcze przed zaciągnięciem słynnego kredytu – wynajmowany przez przyszłego kredytobiorcę na cele prowadzonej działalności gospodarczej. – Powód chciał kupić lokal na prowadzenie tej działalności, tak aby nie musiał płacić za wynajem tego lokalu – tyle ustalił krakowski sąd. Tak poważne podważenie wiarygodności nie przeszkadza wszakże głównemu zainteresowanemu występować w roli reprezentanta ruchu społecznego. O tempora, o mores!
Ale z krakowskiej sprawy płyną wnioski nieporównanie donośniejsze niż te tyczące się jedynie prawdomówności powoda. Powoływanie się na niewiedzę w sferze wahań kursów walut przez aktywnego przedsiębiorcę jest zjawiskiem zaiste szokującym. Nawet biorąc pod uwagę ograniczony zasięg usług świadczonych przez przedsiębiorcę nie sposób przyjąć argumentacji, iż nie zna on rudymentarnych prawideł rządzących gospodarką – podobnie jak trudno uznać tłumaczenie zawodowego kierowcy, że nie potrafi jeździć po górskich drogach. Niestety – w dzisiejszym świecie opanowanym przez rzesze celebrytów – osób bez żadnego przygotowania którzy w ciągu zaledwie kilku tygodni, przy wydatnym wsparciu telewizyjnych reality show, stają się „aktorami”, „sportowcami”, „piosenkarkami” i Bóg jeden raczy wiedzieć kim jeszcze nietrudno zasiać przeświadczenie o możliwości prowadzenia biznesu bez elementarnej wiedzy. Dlatego stokrotne brawa należą się sędziom obydwu instancji, którzy w prostych i lapidarnych słowach: „Powód dał się poznać jako osoba wykształcona, inteligentna, o ponadprzeciętnej wiedzy z zakresu ekonomii” – nie tylko zdyskredytowali bałamutne argumenty tegoż, ale wskazali na coś niepomiernie istotniejszego: nie można równocześnie czerpać beneficjów z bycia przedsiębiorcą i korzystać z przywilejów zarezerwowanych dla konsumentów.
W wyroku krakowskiego sądu jeszcze jedna kwestia zasługuje wszakże na szczególne uznanie. „Według sądu nie da się prościej wyjaśnić na czym polega ryzyko walutowe” -czytamy w uzasadnieniu werdyktu, i to stwierdzenie powinno po stokroć wystarczyć wszystkim „obrońcom konsumenta”, de facto utożsamiającym owych konsumentów ze stadem baranów. Okazuje się, że – wbrew modnym dziś zapewnieniom – istnieje granica prostoty informacji przekazywanych klientowi przez sprzedawcę. Granica, po przekroczeniu której nie sposób obciążać przedsiębiorcy za to, że konsument kupił nie to co chciał czy też świeżo nabytym sprzętem wyrządził sobie krzywdę – rzecz jasna korzystając zeń w sposób rażąco sprzeczny z przeznaczeniem. Można się tylko modlić o to, żeby taka właśnie interpretacja prawa stała się obowiązującą linią orzeczniczą zarówno nad Wisłą, jak również w całej Unii Europejskiej – inaczej będziemy musieli pogodzić się z wizerunkiem „gospodarczego skansenu” na Starym Kontynencie…
W kontekście wspomnianych orzeczeń sądowych – jak również w świetle interpretacji przyjętych przez organy Unii Europejskiej, jak choćby niedawne stanowisko Rzecznika Generalnego TSUE, kwestionujące możliwość uznania kredytów walutowych za instrumenty finansowe – innego wymiaru nabierają epitety i kalumnie, jakich protestujący frankowicze nie szczędzą instytucjom finansowym, ekspertom czy politykom przedkładającym stabilność gospodarki nad doraźne zyski w wyborach płynące z zastosowania populistycznej retoryki. Jak zwykle w takich sytuacjach – kiedy braknie siły argumentów, zastosowanie zyskuje argument siły. Dobrze, że chociaż przedstawiciele krakowskiego wymiaru sprawiedliwości okazali się na ową werbalną przemoc całkowicie uodpornieni…