Sezon na banki rozpoczęty?
Rok 2007, wiosna. Kupujesz wymarzony, włoski skuter. Klasyczna linia nadwozia, prestiżowa marka - Twoje szczęście nie ma granic! Rozważywszy wady i zalety obu rodzajów napędu, decydujesz się na zrywnego i dynamicznego dwusuwa. Drobna niedogodność, jaka jest dolewanie oleju do baku, wydaje się małym problemem przy zwinnym i tańszym pojeździe...
Rok 2015, jesień. Parlament uchwala ustawę o strefach ekologicznych w miastach. Teraz, aby dojechać do pracy swym włoskim cackiem, musisz zapłacić dodatkowo… 150 złotych miesięcznie. Czy masz pretensje do włoskiego producenta skutera, który do tej pory spełniał wszystkie Twoje oczekiwania? A może do salonu, że sprzedał Ci pełnosprawny pojazd – i nie przewidział, bo i nie mógł przewidzieć, wszystkich możliwych zmian prawa w perspektywie kolejnych lat? Z pewnością nie.
A teraz zamieńmy skuter na mieszkanie, dwusuwowy silnik – na kredyt w walucie obcej, a zmiany prawne – na wydarzenia makroekonomiczne o charakterze globalnym (kryzys 2007-2011 czy styczniowa decyzja banku centralnego Szwajcarii). I co się okazuje? Oburzenie. Protesty. Manifestacje. Listy poparcia na portalach społecznościowych. Złość.
Gdyby do tego tylko ograniczała się aktywność „oburzonych” – cóż, jest demokracja, każdy ma prawo protestować. Znacznie poważniejszym, ba! powiedziałbym: fundamentalnym problemem dla przyszłości polskiej gospodarki jest jednak narracja, która pojawia się wraz z roszczeniami kredytobiorców i ich samozwańczych obrońców. Narracja, która opiera się bądź to na przesłankach z założenia fałszywych – bądź też na ekonomii „kuchennej”, która sprawdza się co najwyżej przy codziennych sprawunkach. To mniej więcej tak, jakby doświadczenia z jazdy na rowerze przenosić na pilotaż odrzutowca. W jednym i drugim przypadku pewnym można być tylko jednego: katastrofy.
Sęk w tym, że tworzenie kolejnych spiskowych teorii dziejów, obwinianie sektora finansowego wespół z rządem, nadzorem finansowym i Bóg wie kim jeszcze o notoryczne działanie na szkodę pewnej grupy „frankowiczów”, wreszcie bezprzykładna nagonka na banki – to najprostsza droga ku temu, by za jakiś czas zafundować sobie „powtórkę z rozrywki”. Nie musi ona dotyczyć kredytowania nieruchomości, co więcej – może w ogóle nie będzie mieć związku z relacjami na linii bank – klient. Jednego możemy być pewni: jeżeli wspólnie nie rozwiążemy fundamentalnych problemów społeczno-gospodarczych Polski – jak choćby brak skłonności do długoterminowego oszczędzania, preferowanie konsumpcji nad inwestowaniem, brak racjonalnej polityki mieszkaniowej czy wreszcie nierozwiązaną wciąż kwestię edukacji finansowej Polaków -kolejny kryzys prędzej czy później przyjdzie – i uderzy z taką mocą, że „chude” lata 2007-2010 wspominać będziemy jako okres prosperity.
W tej wielkiej debacie społecznej jest również miejsce dla kredytobiorców hipotecznych, powiem więcej: jest miejsce w szczególności dla tych, którzy w obliczu takich wydarzeń jak ostatnia decyzja szwajcarskiego banku narodowego czują się zagrożeni. Dla tych wszystkich, którzy każdego miesiąca stają przed niełatwym dylematem: na ratę czy na życie? Ich doświadczenie może okazać się bezcenne w budowie nowych instrumentów gospodarczych. Problem w tym, że najgłośniejsza część owych kredytobiorców – co bynajmniej nie musi oznaczać części najbardziej pokrzywdzonej – chciałaby brać udział nie tyle w budowaniu, co w burzeniu. W rewolucji, której ofiarą – jak zresztą każdej rewolucji na świecie – w pierwszej kolejności pada prawda. Stąd biorą się opinie o pułapce, jaką pazerne banki wespół z ustawodawcą zastawiły na biednych frankowiczów – choć przepis Kodeksu Cywilnego dopuszczający kształtowanie postanowień umownych w oparciu o inne wartości aniżeli złoty polski wywodzi się z roku… 1969, kiedy to polski sektor bankowy spoczywał w rękach państwowych, mieszkanie otrzymywało się „z przydziału” i nie potrzeba było żadnych kredytów, a rządzącą wówczas w Polsce partię, wraz z jej liderem – Władysławem Gomułką trudno podejrzewać o jakąś szczególną sympatię do kapitalistów, a do sektora bankowego w szczególności. Stąd powtarzane po tysiąckroć opinie, że kredytobiorcy walutowi nie wiedzieli o ryzyku kursowym – i skrzętne przemilczanie niewygodnych faktów, jak choćby marcowy wyrok krakowskiego sądu w sprawie założyciela ruchu Pro Futuris, stwierdzający coś zgoła odmiennego. Stąd wynoszenie pod niebiosa jakże populistycznego posunięcia węgierskich władz – choć nie trzeba być prymusem z matematyki, by obliczyć, że na tej decyzji to kredytobiorcy wyszli niczym Zabłocki na mydle. Stąd wreszcie opinie o „zakwestionowaniu istoty kredytu frankowego przez sąd” za każdym razem, kiedy któryś z trybunałów dopatrzy się drobnych uchybień w umowie kredytowej, nie zmieniając bynajmniej głównej treści umowy kredytowej. Zaiste – trudno uznać za „podważenie kredytu frankowego” następujące stwierdzenie szczecińskiego sądu z grudnia ubiegłego roku:
„Zawarta przez strony umowa z pewnością spełniała wymogi essntialia negoti umowy kredytowej. (…) wprowadzona przez strony umowy klauzula waloryzacyjna nie ma charakteru inwestycyjnego (…). Celem indeksacji kredytu było, w niniejszej sprawie, nie przysporzenie majątkowe na rzecz jednej ze stron, lecz zachowanie na przestrzeni czasu jednolitej wartości wzajemnych świadczeń stron (…). Zastosowanie mechanizmu pozwoliło na obniżenie ceny udzielonego kredytu, którego oprocentowanie zostało określone przy zastosowaniu stawki LIBOR 3M i stałej marży banku w wysokości 1,6%. Postanowienia umowy nie były więc obarczone charakterystycznym dla instrumentów pochodnych wysokim stopniem ryzyka, lecz przeciwnie, zmierzały do minimalizacji tego ryzyka dla obu stron”
Ale działania „oburzonych” i wspierających ich mediów niosą za sobą nieporównanie większe niebezpieczeństwo aniżeli tylko wypaczony obraz kredytów denominowanych w walucie obcej. Tym zagrożeniem jest z gruntu fałszywy i oparty na bałamutnych podstawach obraz rynku finansowego – a w konsekwencji całej społecznej gospodarki rynkowej, jaka – czy tego chcemy czy też nie – stanowi dziś wyróżnik wszystkich krajów cywilizowanych. Opowieści o krociowych zyskach, czerpanych przez instytucje kredytujące z tytułu kar za opóźnienie w spłacie kredytu nijak mają się do świata rzeczywistego – w którym nadmierna ilość „kredytów nieregularnych” w portfelu banku oznacza dla tego ostatniego pocałunek śmierci. Te pieniądze, które w tej czy innej formie bank wypłaca w formie kredytu – gotówkowego, hipotecznego czy też obrotowego dla firm – stanowią własność milionów Kowalskich, Zielińskich, Nowaków i innych posiadaczy rachunków oszczędnościowo-rozliczeniowych, kont oszczędnościowych czy lokat terminowych. A skoro statystyczny Polak powierza komukolwiek swoje środki – to ma prawo mieć pewność, że pieniądze te tak czy inaczej do niego wrócą. I to bank musi zrobić wszystko, co w jego mocy aby tak się stało – równocześnie powierzając pieniądze w postaci kredytów setkom tysięcy osób, z których sytuacja każdej może pogorszyć się dosłownie z dnia na dzień. Drogi Oburzony: odpowiedz, czy zrezygnujesz dobrowolnie ze zgromadzonych na koncie 5, 10 czy 20 tysięcy – tylko dlatego, że gdzieś tam Twój rodak nie wyrabia się ze spłatą rat za mieszkanie czy samochód?
To właśnie banki należały do pierwszych podmiotów, które wyraziły zaniepokojenie eskalacją akcji kredytowej w walucie obcej. Już w roku 2005 odbyły się pierwsze spotkania przedstawicieli banków i Związku Banków Polskich mające na celu wypracowanie rozwiązań dotyczących ograniczenia udzielania przez sektor bankowy kredytów walutowych. To właśnie niektóre z banków – a nie politycy, media czy tak dziś aktywni reprezentanci środowiska frankowców – były zwolennikiem wręcz całkowitego zakazu udzielania kredytów w walucie obcej osobom fizycznym nieprowadzącym działalności gospodarczej (sic!) – vide pismo sygnowane przez członka zarządu PKO BP Jacka Obłękowskiego do prezesa ZBP Krzysztofa Pietraszkiewicza z dnia 28 października 2005 roku (PKO BP SA w pierwszej kolejności opowiada się za całkowitym zakazem udzielania przez banki działające na polskim rynku klientom indywidualnym kredytów walutowych. Rozwiązanie takie eliminuje ryzyko walutowe w odniesieniu do nowej sprzedaży oraz nie generuje dodatkowych kosztów dla banków), pismo wiceprezesa BPH Wojciecha Sobieraja do prezesa ZBP z dnia 28 listopada 2005 r (Po przeanalizowaniu proponowanych przez Zespół roboczy rozwiązań w zakresie ograniczenia udzielania przez banki kredytów walutowych, Bank BPH biorąc pod uwagę skutecznosć i efektywność wdrożenia, a także konieczność zachowania równych zasad konkurencji dla wszystkich podmiotów rekomenduje: OPCJĘ IV – ZAKAZ UDZIELANIA WSZELKICH KREDYTÓW W WALUTACH WYMIENIALNYCH), również pismo członka zarządu BZ WBK Michała Gajewskiego do prezesa ZBP z dnia 28 listopada 2005 r. (Biorąc pod uwagę powyższe argumenty Bank opowiada się za całkowitym zakazem udzielania kredytu w walucie innej niż waluta dochodu Klienta) czy wreszcie pismo prezesa BRE Banku (obecnie mBanku) Sławomira Lachowskiego do prezesa ZBP również z dnia 28 listopada 2005 roku (BRE Bank opowiada się za wdrożeniem IV opcji ograniczenia udzielania kredytów walutowych, polegającej na całkowitym zakazie udzielania wszelkich kredytów walutowych dla klientów indywidualnych, w tym kredytów indeksowanych do waluty obcej). Taka też rekomendacja znalazła się w piśmie prezesa ZBP do Generalnego Inspektora Nadzoru Bankowego z dnia 5 grudnia 2005 roku – niestety, nie zyskała ona poparcia ze strony ówczesnego organu nadzoru. Niespełna rok później w obronie prawa wyboru waluty kredytu stanął UOKiK: „W tym stanie rzeczy wydaje się, że wprowadzanie ograniczeń w udzielaniu kredytów walutowych jest rozwiązaniem zbyt daleko idącym, a ostateczna decyzja, jaki rodzaj kredytu wybrać, zawsze powinna należeć do konsumenta” – czytamy w piśmie prezesa UOKiK do redakcji money.pl z dnia 2 sierpnia 2006 roku. Ale nic to – dla „obrońców uciśnionych” te oczywiste fakty nie mają znaczenia, podobnie jak nie ma znaczenia to, że prezentowana przez nich wizja rozmija się z prawdą w sposób porównywalny jak komunikat Radia Erewań o rozdawaniu samochodów w Moskwie na Placu Czerwonym…
Agresywna narracja „oburzonych” powraca tymczasem niczym bumerang przeciwko nim samym. Świadczą o tym jakże liczne komentarze na forach internetowych. „…mam kredyt w złotówkach ! – straciłem pracę ! – ale nie skomlę !” „Ja straciłem na giełdzie 500 zł, też mogę protestować i żądać od rządu rekompensaty?” „Każdy chyba był odpowiedzialny i wiedział jaki i na jakich warunkach bierze kredyt w obcej walucie. A teraz płacz i kombinacje jak się wyślizgać. Żałosne”- to próbka opinii tylko z forum „Gazety Wyborczej”. I nie jest to żadne Schadenfreude posiadaczy zobowiązań w złotówkach czy osób, które weszły w posiadanie własnych czterech kątów bez wsparcia ze strony banku. To, czego Polacy mają generalnie dość – to ustanawianie kolejnych doraźnych przywilejów i ulg, nie służących nijak systemowemu rozwiązaniu problemu a satysfakcjonujących jedynie wybrane (czytaj: najgłośniejsze) grupy i środowiska. Dziś, jak nigdy, potrzebujemy rozwiązań systemowych – i nie tylko banki powinny zastanowić się nad tym, co dalej. Jakże często zwykły Kowalski czy Nowak traktuje kredyt jako coś, co mu się należy niemal z mocy prawa – a badanie zdolności kredytowej przez bank na przykład w oparciu o wpisy na facebooku określane są mianem totalnej inwigilacji czy Matrixa. Jak łatwo narzekamy na ograniczenie lub cofnięcie zwykłego salda debetowego w koncie – choć dla wszystkich powinno być oczywiste, iż bank nie robi tego ze złośliwości. Jak często opóźniamy regularnie spłatę karty – nie z braku środków, ale ze zwykłego lenistwa bądź niefrasobliwości, a potem się oburzamy, że „znów nie dali kredytu”. Jak wielu spośród nas hasło „BIK” kojarzy się jedynie z ponurym zamczyskiem zawierającym haki na kredytobiorców, a rozlepiane na latarniach oferty pożyczek „bez BIK” uważamy za ucieleśnienie wolności gospodarczej… Póki tego nie zmienimy, póki zamiast rzetelnej edukacji ekonomicznej bazować będziemy na publikowanych przez tabloidy humbugach, póki wreszcie zamiast postawy dialogu – niekiedy nawet polemiki, ale zawsze w kierunku współtworzenia – wybierać będziemy retorykę polowania z nagonką, tracić będziemy wszyscy. W tej bowiem walce wygrany jest tylko jeden: na imię mu KRYZYS.
Karol Jerzy Mórawski