Cała kasa w ręce rad (gminy)
Czy trywialna z pozoru zmiana sposobu finansowania samorządów może przyczynić się do przemiany mentalności społeczeństwa i obalenia wielu szkodliwych mitów? Takie wrażenie odniosłem przysłuchując się debacie eksperckiej pod nieco prowokacyjnym tytułem "Czy miasta będą rządzić światem? Samorząd przyszłości", odbywającej się podczas zakończonego niedawno forum "Nowoczesny Samorząd". Wiele koncepcji, jak choćby postulat aby niemal 100 procent przychodów z PIT-ów naszych powszednich trafiało do samorządowych kies, oznacza nie tylko zwiększenie strumienia złotówek płynących do gmin i powiatów.
Przypisanie całkiem pokaźnych środków do jednostki samorządu terytorialnego, na terenie której zamieszkuje podatnik oznacza de facto, iż mechanizmy wolnego rynku trafią na niwę samorządową. Dziś oznaki zadowolenia – lub wręcz przeciwnie: rozczarowania – stylem sprawowania władzy przez burmistrza, wójta, prezydenta czy starostę w sposób skuteczny okazać możemy nie częściej niż raz na cztery lata. I ta metoda okazuje się niezbyt efektywna, biorąc pod uwagę modny nad Wisłą obyczaj wyrażania dezaprobaty z poczynań władz wszelakich szczebli poprzez absencję wyborczą…
W sumie – niekiedy trudno się dziwić tym, którzy zamiast wyborczej urny wybierają telewizor, piwko i kołderkę. Polski system redystrybucji środków budżetowych – również na potrzeby społeczności lokalnych – jest na tyle skomplikowany, że zrozumieć go mogą nieliczni. Konia z rzędem temu, kto w ulicznej ankiecie odpowie prawidłowo na pytanie: w jaki sposób pieniądze, wpłacane przez Pana/Panią w postaci różnych podatków i opłat szczebla krajowego i samorządowego, wpływają – w formie oleju napędowego – do baku autobusów, jeżdżących w Pana/Pani mieście? Płacąc podatki w takim modelu, działa się niczym pomocnik kolejarza z prastarego dowcipu; młodzian ów codziennie chodził z sędziwym majstrem wzdłuż bocznic węzłowej stacji, by specjalnym młotkiem opukiwać koła wagonów. Kilkakrotnie młodzieniec próbował dowiedzieć się od starszego kolegi, jak sens ma ta cała robota – i tyleż razy został niemiłosiernie ofuknięty. Wreszcie pewnego dnia, podczas spotkania przy piwku, młodzieniec nie wytrzymał – i po raz kolejny zadał feralne pytanie. Odpowiedź starszego kolegi po fachu była dość zaskakująca:
– Widzisz, młody – kiedyś, jak przyszedłem do pracy na tej stacji, też chodziłem z pewnym starym majstrem opukiwać koła. Też wielokrotnie próbowałem dowiedzieć się, po co to robimy – i też za każdym razem odpowiedzią było burknięcie…
Kiedy całość kwoty zadeklarowanej w naszych PIT-ach przejmą włodarze miejscowości i regionu, w których zamieszkujemy – sytuacja zmienia się diametralnie. Przede wszystkim, nowy sens zyskuje- dziś nie bez kozery zapomniane – pojęcie „usług publicznych”. Bo przecież prawie wszystkie obowiązki wykonywane przez samorządy mają tak naprawdę charakter usługi właśnie – jest usługodawca w postaci jednostek należących do samorządu lub pracujących na jego rzecz firm, jest odbiorca usługi, jest zapłata – i nade wszystko czynność będąca przedmiotem świadczonej usługi. A skoro usługa, to świadczący ja podmiot ponosi odpowiedzialność – nie, nie tę moralną tylko zwyczajną, cywilną – za niewywiązywanie się z określonych usług czy zwyczajne partactwo. Nawet jeśli takie rozwiązanie nie przemieni zjadaczy chleba z lokalnej administracji w aniołów – z pewnością pozwoli na ograniczenie takiej radosnej twórczości jak stawianie kolejnych, tyleż wątpliwych pod względem estetycznym co pogłębiających podziały społeczne pomników albo „działania pozorowane” w zakresie chociażby ciągłych zmian rozkładów jazdy i tras autobusów czy tramwajów. Wbrew spiskowym wizjom roztaczanych tak przez tabloidy, jak również populistów wszelkiej maści, to właśnie tego typu niegospodarność stanowi większą pożywkę dla frustracji społecznych aniżeli przypadki afer i celowych nadużyć – tyleż okazjonalne, co skwapliwie skrywane przez głównych zainteresowanych. A w modelu bezpośredniego finansowania mieszkaniec ma sposobność wyrazić votum nieufności w znacznie bardziej dotkliwy dla lokalnych władz sposób – po prostu przeprowadzając się do tej gminy, dzielnicy czy powiatu (niewłaściwe skreślić), w której gospodarowanie środkami budżetowymi prowadzone jest na racjonalnych zasadach.
Ale nie tylko samorządowców nowy model finansowania usług publicznych może postawić do pionu. Najgorszą rzeczą, jaka pozostawił nam w spadku PRL, nie jest ani zapaść gospodarcza tamtych lat, ani upadek przemysłu, ani nawet nieuregulowane sprawy restytucji majątku zagrabionego po wojnie prywatnym posiadaczom. Te wszystkie zagadnienia – w większym lub mniejszym stopniu – udało nam się przez ostatnie ćwierćwiecze opanować. Kwestią dalej czekającą na gruntowną zmianę jest powszechne wśród milionów Kowalskich czy Nowaków stwierdzenie: „wspólne – to znaczy niczyje”. Świętej pamięci ksiądz profesor Józef Tischner mówił swego czasu o „homo sovieticus”; trudno znaleźć lepsze ucieleśnienie tej koncepcji człowieka aniżeli właśnie lekceważące podejście do mienia społecznego, traktowanego jak obszar, o który wszelka dbałość i troska jest nader niewskazana.
Efektem takiego myślenia są setki aut parkujących na czymś, co jeszcze jakiś czas temu było dobrze zapowiadającym się trawnikiem – i ulice zaminowane przez setki tysięcy czworonożnych pupili, których właściciele wychodzą z założenia, że na niczyim terenie piesek może robić co mu się żywnie podoba. Te efekty to również wypalone papierosami przyciski w windach na warszawskich, krakowskich czy gdańskich blokowiskach; do ograniczenia tego procederu w znacznie większym stopniu przyczyniła się wymiana w wielu dźwigach tablic sterujących na nowe, z metalowymi przyciskami aniżeli faktyczna zmiana świadomości młodocianych blokersów. To wreszcie – pochodzący wprawdzie zza wschodniej granicy, ale i nad Wisłą święcący swego czasu triumfy – żelazny podział na „worostwo” – złodziejstwo i ze wszech miar usprawiedliwione „wynositielstwo” – czyli kradzież z zakładu pracy dokonywana przez pracownika. Niestety, spadek popularności tego ostatniego wiąże się w znacznej mierze z coraz większa dominacją sektora prywatnego; w budżetówce „zaanektowanie” ryzy papieru czy wykorzystywanie służbowego sprzętu do celów prywatnych nadal nie należy do rzadkości. Świadomość, że owa „własność wspólna” nie wzięła się znikąd, ale powstała w oparciu również o kwotę z żalem wykazaną w ostatnim zeznaniu podatkowym mogłaby skłonić niejednego rodzica, by – może niezgodnie z prawem, ale na pewno z dobrą intencją – pogrozić pasem nastoletniemu „artyście”, który świeżo odremontowaną fasadę sąsiedniego budynku przyozdobił wątpliwej próby gryzmołami…
W ostatecznej perspektywie – przekazanie naszych podatków na potrzeby najbliższej okolicy to sposób, by nad Wisłą i Odrą na dobre zagościła nowoczesna, dojrzała forma patriotyzmu. To, co – przy wydatnym udziale narodowych wieszczów i innych mistrzów pióra – miały wtłaczane do głów kolejne pokolenia od przeszło stu lat, z prawdziwą miłością Ojczyzny nie ma wiele wspólnego. W takim modelu pojęcie „Ojczyzna” jest tak dalece oderwane obiektywnego od dobra społeczności lokalnych, że w imię „patriotyzmu” można doprowadzić do hekatomby tychże społeczności na niewyobrażalna skalę – czego najlepszy dowód wyznawcy owej wizji patriotyzmu dali choćby w kolejnych przegranych powstaniach. Paradoksalnie, ten model jest zarazem najłatwiejszy i najmniej wymagający; wystarczy od czasu do czasu pomachać szabelką, a w wolnych od zagrożeń chwilach (a takich od pewnego czasu w dziejach naszego narodu nie brakuje) można skupić się na ciekawszych zajęciach – mając całą Ojczyznę razem ze współplemieńcami, mówiąc kolokwialnie, głęboko w nosie. Zmienić ten fatalny schemat może tylko normalna, pozbawiona buńczucznych pokrzykiwań i pompatycznych wizji relacja pomiędzy Kowalskim a jego najbliższą społecznością – a dopiero poprzez ową społeczność ze zbiorowościami nieporównanie większymi, jak Polska czy wreszcie cała Wspólnota Europejska. Nowy sposób finansowania samorządów to najlepszy sposób, aby tej wielkiej zmianie cywilizacyjnej utorować drogę.