Zrobieni w albatrosa

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

Mały Książę - międzygalaktyczny podróżnik i myśliciel z "pokolenia Z", stworzony przed laty przez Antoine Saint Exupery'ego - podczas jednej ze swych wojaży odwiedził niedużą planetkę, znajdującą się we władaniu Króla. Zaiste, mądry i przewidujący był to monarcha. Choć miał władzę absolutną, zdawał sobie sprawę z oczywistych ograniczeń wynikających z praw fizyki czy biologii, przeciw którym nawet królewska wola niewiele może wskórać. - Jeśli rozkażę generałowi, aby zmienił się w morskiego ptaka, a generał nie wykona tego, to nie będzie wina generała. To będzie moja wina - powtarzał stary władca, choć na jednoosobowej planecie tak naprawdę nie bardzo miał komu wydawać rozkazy, choćby i te najrozsądniejsze...

Niestety – współczesnej „administracji publicznej” (wszak mówić o władcach w demokracji to wydaje się niezbyt poprawne politycznie) tym dalej do zdrowego rozsądku, im więcej poddanych – przepraszam: petentów! – mają do dyspozycji. W efekcie co i rusz jakaś grupa społeczna, wiekowa czy zawodowa bywa robiona w albatrosa, mewę, pelikana czy inne skrzydlate tatałajstwo. Przykład pierwszy z brzegu: służby porządkowe w kilku miastach wzięły pod lupę. autobusy komunikacji miejskiej. Tym razem jednak nie chodzi ani o trzeźwość kierowców, ani o czystość spalin emitowanych przez te pojazdy, a o… nadmierną liczbę pasażerów. Sądząc po informacjach prasowych, co najmniej kilku kierowców ukaranych zostało mandatem za to, że na pokład Solarisa czy MAN-a dostało się raptem… o kilka osób za dużo.

Tu należałoby postawić pytanie: cui bono? Oczekiwanie, że kierowca potężnego przegubowca na każdym przystanku będzie śledził ruch pasażerów uzyskując niezachwianą pewność, że do środka nie dostała się ani jedna zbłąkana, nadwymiarowa owieczka brzmi równie realistycznie jak rozkaz wydany generałowi, by zamienił się w albatrosa. Ma się rozumieć, że inicjator tej kuriozalnej akcji wziął pod uwagę koszty, jakie będą wiązać się chociażby z masowymi spóźnieniami tysięcy ludzi do pracy w sytuacji, kiedy uczyniono by zadość jego oczekiwaniom – a w konsekwencji na każdym przystanku, po zamknięciu drzwi, miałaby odbywać się iście szkolna wyliczanka… Zwłaszcza, że z punktu bezpieczeństwa ruchu drogowego cała akcja jest tak naprawdę psu na budę potrzebna. Po dzisiejszych metropoliach nie kursują raczej poczciwe Ikarusy i Jelcze- tylko nowoczesne, skomputeryzowane pojazdy, w których czujnik przeciążenia stanowi wyposażenie standardowe. A przecież to właśnie przeciążenie, a nie ilość zabranych na pokład „dusz”, może spowodować zagrożenie w ruchu drogowym. Idąc za głosem rozsądku, należałoby w zasadzie w ogóle zlikwidować ilościowy limit miejsc stojących, zastępując go – jedynie słusznym i zrozumiałym – limitem maksymalnego obciążenia. Nie wierzycie? Postawicie sobie po jednej stronie 50 anorektycznych modelek – a po drugiej analogiczną liczbę zawodników sumo. Teraz już jasne? Niestety – nie dla służb porządkowych, dla których – jak widać – kierowca MZK, MPK czy ZTM stanowi stokroć łatwiejszy sposób na „wyciągnięcie” statystyk aniżeli awanturujący się w środku nocy chuligan…

Inny przykład. Kurier w wielkim mieście sporą część swego czasu pracy poświęca na poszukiwanie miejsca do parkowania. Albowiem włodarze aglomeracji większych i mniejszych nie uznali za stosowne wydzielić miejsc postojowych dla tego typu pojazdów – analogicznych, jak istniejące od niepamiętnych czasów postoje dla taksówkarzy. W efekcie biedny kurier kręci się niczym bąk po ulicach i uliczkach, generując korki i daremnie szukając postoju – bądź parkuje tam, gdzie jest to możliwe, ryzykując mandat. I znowu nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu kogoś (w tym przypadku kurierów) robi w albatrosa tudzież mewę. Wyznaczenie odpowiedniej liczby „kopert”, dostępnych dla tych wszystkich, którzy, z racji prowadzonej działalności, muszą wyładować w określonym miejscu ciężkie paczki – a więc nie tylko kurierów, ale również dostawców towarów czy ekipy remontowo-budowlane – mogłoby być genialnym sposobem na zajmujące cały pas wąskiej ulicy dostawczaki, które przecież muszą gdzieś wyładować pieczywo, mleko czy wędliny. Na samochody firm kurierskich parkujące w bramach czy na przejściach dla pieszych – bo w niektórych miejscach w żaden inny sposób nie da się dostarczyć przesyłki o czasie. Na hydraulików, glazurników czy murarzy, którzy ciężkich i niebezpiecznych narzędzi raczej nie zabiorą ze sobą tramwajem. Można – tylko po co? Lepiej niech będzie po staremu – a ile mandatów do zebrania…

Najciekawszy w tym wszystkim jest fakt, iż wrabianie ludzi w morskie ptactwo może, niczym bumerang, trafić samych inicjatorów tego typu rozwiązań. Tak właśnie dzieje się w odniesieniu do rejestracji – a w zasadzie wyrejestrowania – pojazdów samochodowych. Kilkanaście lat temu posłowie uzależnili możliwość wycofania z ruchu samochodu czy motocykla od jego kasacji w punkcie skupu złomu. Motywacja, jakby nie patrzeć, była szczytna  – zniechęcenie ludzi do porzucania na osiedlowych parkingach (wówczas) Syrenek i Trabantów zasłużyć może wyłącznie na pochwałę – gdyby nie fakt, iż autorzy ustawy, całkiem udatnie zresztą, zrealizowali polityczny testament niejakiego Kononowicza: „Nie będzie niczego!” W efekcie problem z wyrejestrowaniem dotknął w równym stopniu gagatka, którzy na sąsiedzkie osiedle podrzucił kukułcze jajo na czterech kołach – co i ekscentrycznego artystę, wykorzystującego poczciwą MZ-kę jako część awangardowego dzieła sztuki. To właśnie temu przepisowi zawdzięczamy to, iż na tle Europy kraj nad Wisłą wypada jako największy matecznik oldtimerów i gratów wszelkiego rodzaju. Stawiam dolary przeciw orzechom, że po wykreśleniu z urzędowych rejestrów setek tysięcy psich bud,  działkowych altanek, rzeźb nowoczesnych i dziesiątków innych bytów, które łączy tylko ten jeden wspólny mianownik, iż KIEDYŚ były pojazdami – tabor samochodowy w Polsce nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odmłodziłby się co najmniej o kilka lat…

A rupiecie na ulicach? W mojej skromnej opinii – nie ma powodu do niepokoju. Przepisy o zaśmiecaniu miejsc publicznych obowiązują w Polsce od niepamiętnych czasów. Od niepamiętnych czasów funkcjonują też służby porządkowe, których zadaniem jest – jakby to powiedział Wiech – „wziąć szacownego pana za frak” i przypomnieć mu, że ulica to nie chlew. To, że instytucje te, w swej urzędniczej inercji, wymyślają tysiące powodów dla usprawiedliwienia własnej nieudolności – to jeszcze nie powód, by pozostałym milionom obywateli, notabene finansującym owe instytucje z własnych podatków, fundować system od podstaw oparty na absurdzie…