Stocznia Gdańska – jeden dzień Sierpnia

Stocznia Gdańska – jeden dzień Sierpnia
By Brosen - Praca własna, CC BY 2.5, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=332392
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Zanim rozpocznę swoją opowieść, niezbędna będzie jedna uwaga, dla mnie szczególnie ważna. Od opisanych wydarzeń minęło 30 lat i wszyscy już wszystko zrozumieli, ocenili bądź ocenią, ubarwią, lub odbiorą kolory, uczynią je czarnym albo białym. Rocznice prowokują. Zrobią to z łatwością, mądrzejsi o 30 lat i świadomość skutków. Ja wtedy nie wiedziałem nic z tego, co wiem dzisiaj.

#KrzysztofMika: W tym momencie jako student historii czułem, że mamy do czynienia z zupełnie nowym jakościowo procesem, że to nie będzie ruchawka, ale zakłady pracy w pewnym sensie staną się twierdzami @MiesiecznikBANK

Prezentyzm – tego właśnie chcę uniknąć i pewnie dlatego chwilami, czytelnik może odnieść wrażenie zwyczajności, wręcz  nieistotności niektórych wydarzeń. Tak było wtedy.  Następne lata dopiero nadały im sens i znaczenie. Więcej, często ów sens i bieg wydarzeń zmieniały, dostosowując je do aktualnych potrzeb.

Zbieg okoliczności pozwolił mi uczestniczyć w tamtych wydarzeniach, a lata które upłynęły pokazały jak zmienia się interpretacja. Wtedy tamte wydarzenia, to zaledwie kilka godzin w historii sierpniowego strajku, choć istotnych niezwykle, bo doprowadziły do powstania międzyzakładowego komitetu strajkowego, a wszystko wskazywało na to, że skończy się na kolejnej „przerwie w pracy”…

Inny zbieg okoliczności wszystko zmienił,

Elektrownie i sierpniowa nuda

Pracowałem  wtedy w „Ekspresie Wieczornym” i pisałem  kawałki o elektrowniach. To przecież „fascynujący” temat dla początkującego dziennikarza. Były  to już czasy prawie co dzień ogłaszanego 20 – stopnia zasilania.  Cenzura nie była na tyle głupia, żeby nie wpaść na pomysł, uchylenia choć rąbka „tajemnicy” i pokazania przyczyn problemów, po prostu nie dawało się już „przeginać” – wszystko wyraźnie się sypało. Zresztą my, dziennikarze byliśmy świetnie wyćwiczeni w grach z cenzorami – nie zostawialiśmy im specjalnie dużo miejsca na  interwencje.

Krzysztof MikaKrzysztof Mika

Uruchamiałem więc i remontowałem kolejne bloki energetyczne, obserwując od tej strony postępujący upadek socjalistycznej gospodarki. Spokojna, wygodna egzystencja małego urzędnika frontu ideologicznego.  Mijało  nudne lato – tak jak może być nudne lato w warszawskiej popołudniówce – sezon ogórkowy po prostu.

W lipcu pojawiły się doniesienia, potem było ich co raz więcej o ” przerwach w pracy” w różnych fabrykach – towarzysze jeździli, dawali podwyżki. Nikt z nas młodych dziennikarzy specjalnie nie przejmował się  tymi informacjami – jeśli znajdowały swoje odbicie na łamach „Ekspresu”, to po „obróbce’” przez kolegów posiadających partyjne dopuszczenie, do pisania o rzeczach trudnych.

„Ekspres”  przemawiał, jak na tamten czas, w miarę ludzkim językiem – miał prawo do redagowania np. komunikatów z posiedzeń różnych oficjalnych partyjnych gremiów, przekładając je na polski, oczywiście w miarę możliwości i cenzorskich zaleceń, wychodzących z m.in. z komitetu wojewódzkiego albo i wyżej.

Ludzie, a gazeta cieszyła się ogromnym powodzeniem szukali w niej informacji o normalnych sprawach, wypadkach, procesach, czyli po prostu o życiu. W rzeczywistości schyłkowego Gierka” „Ekspres” podtrzymywał tradycje i sposób pisania przedwojennych popołudniówek. Zresztą pracowali jeszcze w redakcji dziennikarze, którzy zdobywali zawodowe szlify  przed wojną.

To właśnie „Ekspres” kształtował opinię tzw. ulicy. Z „Trybuny” czytało się ostatnią stronę, bo sport, a „Życie” było gazetą inteligencji. Ludzie z ulicy ustawiali się w tasiemcowe kolejki po „ekspresiaka”, zachęcani m.in. krzyczącymi nagłówkami.

W lecie roku 80 – gazeta działała po prostu, tak jak we wszystkich innych latach, nie czuło się powiewu wiatru historii, powietrze trwało w bezruchu.

Towarzysz Oleander

W ten nudny spokój, 15 sierpnia wpadł, dosłownie, wpadł bez żadnych zapowiedzi lektor z KC, o nazwisku Oleander. Odprawa „piszących” z całej redakcji. Nic takiego nigdy wcześniej nie miało miejsca. Oczekiwaliśmy „bleblania” na tzw. ogólnie słuszne tematy. A tu nastąpiło kompletne zaskoczenie.

„W Gdańsku strajki, rozruchy, tłumy na ulicach, pożary, stoi stocznia”… Gdańsk odcięty- bez zbędnych wstępów towarzysz lektor przedstawiał obraz rewolty wymykającej się spod kontroli, dziwnie podobnej w jego relacji, do wypadków Grudnia, Radomia, Poznania. Dziennikarze byli dziwnie milczący, gęstniał tylko dym papierosowy wypełniający salę, gdzie normalnie odbywały się kolegia.

Rozeszliśmy się bez komentarzy. Jaki cel miało to spotkanie? Pewnie władza chciała nas przygotować na możliwość rozwiązań siłowych, budując obraz grożącego chaosu. Kontrast tej wypowiedzi ze spokojnymi w tonie doniesieniami o przerwach w pracy był olbrzymi. Skoro partia się tak wysila, że przysyła lektora i to wszystko w trybie „cito”, znaczy, że coś zaczyna się dziać. Jeśli tak to koniecznie trzeba było jechać „to” zobaczyć. Z dziennikarskiego obowiązku? Z ciekawości? Z przeczucia nadciągających zmian?

Nie sposób określić jaka wtedy kierowała mną motywacja- pamiętam, że działanie było na poziomie odruchu, tym bardziej, że zasugerowano: siedzieć w Warszawie i czekać. Odruch buntu? Jak zabraniają, to właśnie tym bardziej trzeba. W tamtych dniach  pojawił się w redakcji stażysta Włodek  Jakubowski. Był z lekka zwariowany, uległ zatem stosunkowo szybko moim „poszeptom”, a poza tym miał samochód – dużego Fiata. Zgodził się pojechać. Oczywiście nie wzięliśmy żadnych delegacji, a w tamtych czasach dziennikarz nie wysłany z delegacją w ręku, to  było coś nie mieszczącego się ani w praktyce ani pragmatyce. Taki ktoś ocierał się o granice buntu, zwolnienie dyscyplinarne, śmierć zawodową. Mimo to jedziemy.

Sprzęt reporterski składał się z aparatu fotograficznego radzieckiej marki „Zenith” i magnetofonu kasetowego MK 125. Rolka małoobrazkowego czarno – białego filmu, dwie kasety, zapasowe baterie, dwa długopisy dopełniały inwentarza. Zrobiło się późne popołudnie, wieczór, zatankowaliśmy Fiata i ruszyliśmy. Niekończące się dyskusje w samochodzie, domysły co tam się dzieje na Wybrzeżu. Wcześniej Włodek, jeszcze w Warszawie próbował połączyć się telefonicznie z rodziną w Gdańsku – bezskutecznie, czyżby Oleander nie kłamał?

Ściemniało się, gdzieś za Nidzicą spotkaliśmy  kolumnę autobusów, nieoznaczonych, z rejestracjami z  całego kraju. Zaczęliśmy wyprzedzać. 1,2,3,4… przy 60 przestaliśmy liczyć, a Włodek skoncentrował się na wyprzedzaniu i poszukiwaniu przerw między autobusami. Kolumna ciągnęła się kilometrami. Zaczęliśmy się bać, tak po prostu. Błyskawicznie przyszło skojarzenie z 1968 rokiem i opisami ubranych po cywilnemu ormowców pacyfikujących Uniwersytet…

Mimo ciemności dawało się dostrzec, że pasażerowie są po cywilnemu – jasne że nie turyści, dziesiątki autokarów to prawie dwa tysiące ludzi, będą na rano…Czyżby Oleander – kolejny raz powracają obrazy rozruchów w Poznaniu, Gdańsku w siedemdziesiątym, Radomiu- mówił prawdę? W radiu nie mówią nic. Świta. Jedziemy. Coraz bliżej i praktyczne pytanie – jak dostać się do miasta, co będzie jak zatrzymają – nie mamy delegacji… Tablice „Gdańsk”.

Posterunki, policja, wojsko, ale gdzie? Miasto, wjeżdżamy: nic, wszystko normalnie ludzie na ulicach, nic. Nikt nie rabuje nie płoną budynki, ani Komitet.  Tylko głuche telefony w budkach, a pytani ludzie odpowiadają, że spokój tylko stocznie stoją. To do Stoczni. Nikt nie zatrzymuje, pod główną bramą ludzie, rozmowy przez płot, ale spokój. Jak wejść? Bramą od ul. Polskiej, tam też tłum ludzi, koledzy z innych zmian, rodziny…zaskakujący spokój, porządek  żadnej policji, wojska, ORMO.

Tylko zwykli ludzie, dużo, bo przez płot granicząca z Gdańską Stocznia Północna też strajkuje. W bramie pamiętającej jeszcze czasy Wolnego Miasta grupa robotników kontroluje ruch, przy okazji sprawdzając, czy nikt nie wnosi alkoholu, jednocześnie już wtedy ci z zewnątrz organizują zaopatrzenie, spontanicznie, przekazując „zorganizowane” wiktuały stoczniowcom.

 

Z Ekspresu – wpuścić

Wreszcie nadchodzi nasza kolej – „wy kto?”. Z gazety, z Warszawy. Jakiej gazety – z Ekspresu. No skoro z Ekspresu, to prowadźcie ich do komitetu strajkowego niech zadecydują, czy mogą zostać. Młody człowiek prowadzi nas do budynku, gdzie mieści się sala BHP – czujemy się trochę dziwnie za moment zostanie przeprowadzone głosowanie: jak klasa robotnicza potraktuje dwóch młodych dziennikarzy? Żadnych doświadczeń z „takimi” ludźmi nie mamy, bo trudno nazwać „doświadczeniem” rozmowy w jakimś zakładzie pracy z wystawionymi przez partyjne władze „przedstawicielem klasy robotniczej” klepiącym wyuczony tekst o planie i osiągnięciach albo przezwyciężaniu kłopotów.

Nasza świadomość, można symbolicznie to określić, kończy się gdzieś na linii ulicy Towarowej. To co jest poza nią to coś ciemnego, tajemniczego całkowicie innego. Tu w Stoczni zaskakuje spokój. Od czasu do czasu przez głośniki relacjonowane są rozmowy, toczone z dyrekcją, robotnicy reagują głośną aprobatą lub nie.

Docieramy do budynku mieszczącego salę BHP. Długie stoły, obowiązkowe zielone sukno, gęsto obsadzone przez ludzi, przedstawicieli poszczególnych wydziałów. Popiersie Lenina, dym papierosowy, zapach przepoconych drelichów – jesteśmy w końcu w fabryce, a to już drugi dzień strajku…Przy stole bliżej okna Dyrekcja i chyba ci ważniejsi z Komitetu Strajkowego, między stołami chodzi facet z brodą, a my jak uczniowie przed komisją egzaminacyjną.

Jak się za chwilę okaże, komisja oznacza tysiące strajkujących – prze głośniki umieszczone na terenie całej stoczni rozlega się pytanie, czy tacy to a tacy dziennikarze z Warszawy z Ekspresu mogą zostać? Po chwili z za  okien dobiega chóralne „tak”, zgromadzonych na placu przed budynkiem. Swoista forma demokracji bezpośredniej. Ulga, robią nam miejsce przy stole dyrekcyjno – komitetowym…

Żebyśmy się na coś przydali dostajemy zadanie: (do dziś pamiętam sfatygowaną „Ericę”), którą przed nami postawiono: będziemy przepisywać postulaty. Ok. będziemy. Próbuję coś nagrywać, ale idzie kiepsko, za dużo osób mówi na raz. Po sali spaceruje facet z brodą, jak się później dowiemy to Gwiazda i organizuje wymianę informacji pomiędzy salą a zgromadzeniem strajkujących na zewnątrz.

Inny facet – pada nazwisko Wałęsy – prowadzi rozmowy z dyrekcją. Kto dowodzi, kto ważniejszy – trudno powiedzieć swoista atmosfera wiecu plemiennego na zewnątrz, przekładana na dyskusję o konkretnych zapisach w porozumieniu – zgromadzeni na sali członkowie komitetu strajkowego pełnią raczej rolę przekaźników – wiec na zewnątrz, Gwiazda, potem  Wałęsa pełniący rolę negocjatora, po drodze my i maszyna do pisania.

Rozmowy toczą się spokojnie, zadziwiająco spokojnie, wręcz miękko. Podejrzewamy, że dyrekcja ma „cynk”, żeby trochę się podroczyć, poopierać, ale generalnie odpuścić. Zza płotu docierały informacje o kolejnych strajkach w Trójmieście, od czasu do czasu plotki o jakichś motorówkach krążących po akwenie stoczni. Przedyskutowane postulaty nabierały kształtów, zapisywaliśmy na maszynie. I robi się coraz bardziej nudno… żadnych informacji o akcjach policji, wojska. Postulaty o podwyżce, Annie Walentynowicz, Pomniku…

Wreszcie dotarliśmy do kwestii kluczowej – deklaracji o zapewnieniu bezpieczeństwa uczestnikom strajku. Przechodzi, w formie, mówiącej o gwarancjach dla pracowników Stoczni Lenina, dyrekcja jakoś dziwnie „miękko” się na to zgodziła. Coś tu mi nie pasowało – przecież plotki mówią o kolejnych „stających”  zakładach, a przecież np. przez płot strajkuje Północna, gdzie sytuacja jest bardziej skomplikowana, bo to stocznia produkująca na potrzeby marynarki wojennej. Czyli co, inni nie mają tych gwarancji?

Gra władzy – przerwanie strajku w stoczni, to tak naprawdę klęska strajków w całym Trójmieście była przejrzysta. Ci z Lenina bezpieczni, a z resztą zrobi się porządek. Ludzie z Komitetu, a szczególnie ci od negocjowania, łącznie z Wałęsą nie „łapali” tej gry, tym bardziej, że skoncentrowani są na przygotowaniu przez Wałęsę deklaracji o przestrzeganiu przepisów prawa pracy i regulaminu zakładowego. Dostałem to ” na maszynę” do przepisania, a tym czasem następowało gwałtowne ocieplenie atmosfery pomiędzy Wałęsą  a Dyrektorem.

Padały deklaracje w tonie „kochajmy się” i wyraźnie pojawiały się oznaki spadku napięcia – strajk zbliżał się ku końcowi. Wszyscy zresztą mieli już dosyć. Część ludzi opuściła salę, część załogi, przełażąc przez płoty już znikała z terenu stoczni. I pewnie za pół godziny byłoby po wszystkim. Odczytano podpisane postulaty, wszyscy odetchnęli z ulgą: z poczuciem sukcesu można było udać się do domów. Tak pewnie by się stało, ale jak uczy historia, czasami drobiazgi są w stanie zmienić całkowicie bieg wydarzeń.

Jak wspomniałem przez płot w sensie dosłownym. znajdowała się Stocznia Północna, a zebrani tam ludzie słyszeli dzięki megafonom wszystko, co działo się u Lenina. Co więcej zanim ogłoszono podpisanie postulatów i porozumienie, w Północnej, „jacyś ludzie” zaczęli nawoływać do zakończenia strajku. Jacy to byli ludzie, można się domyślić.

Nastąpiła  kompletna dezinformacja i bałagan – jedni wychodzili z terenu zakładu, inni przekonywali do pozostania i wytrwania – o tym dowiedzieliśmy się później.

Tymczasem w Leninie świętowano zwycięstwo. Dyrekcja wymieniła uściski z komitetem strajkowym i wszyscy ruszyli do wyjścia. Spakowaliśmy( nasz skromny reporterski ekwipunek) się i poszliśmy w ich ślady.

Lechu sprzedałeś nas…

Na korytarzu przed salą BHP zamieszanie, przez tłum kibicujący pogodzonym stronom, ktoś zaczął się gwałtownie przepychać -młody człowiek, w roboczych drelichach, wybrudzonej smarami flanelowej koszuli, do kieszeni której miał przypięte agrafką tzw. marki niezbędne do pobierania narzędzi. Zastąpił drogę Wałęsie i ni mniej ni więcej wrzasnął: ” Lechu, ty ch… sprzedałeś nas”…wyjmą nas jeden po  drugim, ubecy są już na stoczni ( Północnej), odwołuj wszystko, zatrzymuj ludzi”.

Osłupienie Komitetu a przede wszystkim Wałęsy, jak powiedziałem, było kompletne. Co robić? Ktoś krzyknął: ” „Do radiowęzła, i błyskawiczna refleksja: „o rany przecież już  wyłączony”, biegiem zatrzymać ludzi, odwołać odwołanie strajku,” Do Północnej trzeba, tam też…bo ich faktycznie wyłapią. Wpadliśmy na pomysł, żeby przebrać chłopaka w kurtkę Włodka, wsadzić go w samochód zaparkowany nie opodal bramy i choć do Północnej było zaledwie kilkaset metrów i przerzucić go do macierzystego zakładu. Po co te kombinacje – przecież mógł wrócić tak samo jak przyszedł – przez płot.

Chodziło o czas i zatrzymanie ludzi już wychodzących z Północnej. Do samochodu, krótka jazda, wpadamy do Północnej, tłumy wychodzących, pamiętam my trzej, naprzeciwko, scena filmowa, młody człowiek zatrzymujący wychodzących, część zawraca. Na ulicy Jana z Kolna  spore grupy ludzi, policja nawet po cywilnemu wtedy była szczególnie łatwa do rozpoznania i odróżnienia od członków rodzin i kolegów stoczniowców. Może zbyt intensywnie się rozglądali. Za czujni są…

Wtedy natychmiast nabrało sensu „konspiracyjne” przewożenie robotnika z Północnej – bo poleciliśmy mu położyć się na tylnej kanapie. Dwóch facetów z Warszawy, dziennikarzy, a pewnie wiedzieli kto, bo sprawdzili numery auta, nie budziło podejrzeń. W tym momencie powrócił obraz dziesiątków autokarów wyprzedzanych na drodze gdańskiej – to pewnie właśnie ich pasażerowie odgrywali nieudolnie rolę „gapiów”. Późniejsze wypadki potwierdziły, że milicja bardzo starannie obserwowała, co się działo –  ale nie uprzedzajmy rozwoju wydarzeń. Wróciliśmy do stoczni Lenina, odwołanie strajku odwołane, komitet obraduje, pojawiają się emisariusze z innych zakładów pracy, zaczyna się organizacja Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, na placu wiec, ludzie śpiewają.

Poparcie innych zakładów podnosiło morale, dawało poczucie siły – jednocześnie rosła świadomość, że nie wolno wyjść na ulice, zakład stwarzał poczucie bezpieczeństwa, pozwalał ogarnąć organizacyjne. Co robić? Kontaktu z Warszawą żadnego, to co najważniejsze, czyli przerodzenie się odosobnionych strajków w działanie wspólne widzieliśmy i co więcej swój malutki udział w tych wydarzeniach mieliśmy.

Pojawiają się kwestie praktyczne – za chwile nie będzie do czego wracać – brak delegacji, dyscyplinarka. z  jednej strony, a po drugie jak najprędzej zawieźć do Warszawy taaakie ważne ” newsy”, a tu się wróci, bo wszystko wskazywało już wtedy, że szykuje się dłuższa sprawa – po wpadce z gwarancjami bezpieczeństwa, determinacja komitetu strajkowego gwałtownie wzrosła, nie skończy się na kilku postulatach, a  błyskawicznie rosnąca liczba strajkujących zakładów wskazywała, że proces będzie postępował. Skończył się czas „przerw w pracy”, Polska zamierzała zastrajkować. Generalnie. Powszechnie.

W tym momencie jako student historii czułem, że mamy do czynienia z zupełnie nowym jakościowo procesem, że to nie będzie ruchawka, ale zakłady pracy w pewnym sensie staną się twierdzami. Do dziś pamiętam, że myślałem takimi kategoriami, również o  pojawiającej się solidarności, współpracy, wspólnym interesie klasowym – dziś na myśl o „interesie klasowym” uśmiecham się w myślach, ale wtedy, tak to widziałem – klasa robotnicza brała sprawy w swoje ręce, i  weźmie za łeb wyalienowaną partyjną biurokrację.

No to mamy w Polsce rewolucję. Wszystko się zgadzało I niech tylko nikt nie wychodzi na ulice. Gdzieś w tyle głowy Marzec, Radom, Poznań. Wtedy późnym popołudniem pojawił się już w stoczni jakiś korespondent zagraniczny i prawdopodobnie facet z PAP, obsługujący również „Trybunę” – na sali obrad, ani później nie udało się go spotkać.  Czyżby obecność  dziennikarzy oznaczała, że władza brała pod uwagę inne rozwiązania, niż siłowe „zwinięcie” strajku?

A poza wszystkim innym jak tu „tak”, to w Warszawie dopiero będzie co robić.  Najciekawsze widzieliśmy- dramatyczne chwile, kiedy  było o krok od tego, żeby historia potoczyła  się zupełnie inaczej…

Spadamy.  Żegnamy się. Do samochodu, jeszcze odwiedziny u rodziny Włodka, i ruszamy. Potem zatrzymanie przez policję, reprymenda w pracy zakończona swoistym aresztem redakcyjnym. Następnie przystąpiliśmy do organizowania naszej własnej, redakcyjnej „Solidarności” i wydarzenia potoczyły się jak w całej Polsce.

 

*  *  *

Zupełnie inaczej wyglądają te wydarzenia w opisach pomieszczonych w „Drodze nadziei”, „Drodze do Prawdy” autorstwa L. Wałęsy oraz „SB a Lech Wałęsa”. Oczywiście wszędzie znajduje się fragment mówiący o przedwczesnym odwołaniu strajku, natomiast interpretacja przyczyn odwołania zakończenia strajku zasadniczo odbiega od wydarzeń, których byliśmy świadkami, i w których wręcz uczestniczyliśmy.

Po pierwsze autorzy nie podnoszą wyraźnie kwestii tak zasadniczej, jak wybiórczych ( udzielonych tylko dla pracowników Stoczni im. Lenina) gwarancji bezpieczeństwa, po drugie wierzą w to, że to aktywność wewnątrz komitetu stoczniowego doprowadziła do wznowienia strajku. Z punktu widzenia skali dalszych wydarzeń, robotnik ze Stoczni Północnej, to drobiazg, traf, ale z drugiej strony, on przerwał pełne samozadowolenia  działania, nakierowane wyłącznie na własny, partykularny interes.

Po deklaracji zrealizowania (wyłącznie) postulatów stoczniowych, władza doprowadziła by do skutecznej pacyfikacji strajków w innych zakładach i pewnie surowych represji. Ot, traf przypadek jakich wiele w historii, mających mimo swojego, wręcz mikroskopijnego, jednostkowego wymiaru znaczenie zasadnicze, zmieniające bieg historii.

Warto o tym pamiętać i w niczym to nie uwłacza żadnej, ani niczyjej legendzie – wtedy wszyscy popełniali błędy i zaszczyt przynosi przyznanie się do nich. A prawda wygląda czasem bardzo   prozaicznie.

Źródło: aleBank.pl