Punkt widzenia: Wojna światów: czyli finansyzacja i media

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

Gdy wydaje się, że wszystko już powiedziano o ACTA, warto zagłębić się w sedno problemu i zadać proste pytanie, czy wszystkie dobra kultury należy traktować jako produkty rynkowe i czy na każdej twórczej aktywności należy zarabiać. Słowem, czy ważniejszy jest "dostęp" (do kultury) - najlepiej darmowy, czy "własność" (prawa autorskie i pokrewne).

Jan Kreft

To bowiem dwa światy: odmiennego rozumienia tego, co wolno, a czego nie i co przyzwoite, a co naganne. A wszystko to w kontekście ekspansji instytucji finansowych na media i coraz głośniejszych w polityce i w nauce głosów, że może tak na przykład pomyśleć o likwidacji niektórych patologicznych dla wielu środowisk przejawów choroby, jaką jest oderwanie sfery finansowej od sfery realnej. Na przykład likwidacji giełdy. Tak, tak… takie głosy zyskują coraz większy poklask, więc może warto się im przynajmniej przyjrzeć.

Dyskusja wokół tego, co rząd powinien zrobić (pomijając już, w jakim stylu) z ACTA to jedynie pretekst do tego, by zastanowić się, czy w dłuższej perspektywie przewagę zyska „kultura darmowości”, omijania płatności, zabawy i wymiany plików bez zapłaty, obecności i aktywności w sieci, czy kultura płacenia za bilety wstępu, praw autorskich itd. Czy, gdy internauci wychowani w „świecie dostępu” dorosną, staną się „statecznymi obywatelami” z kartami kredytowymi, debetowymi, zobowiązaniami, terminami gotowymi płacić za każde umoczenie pióra strażników tego, na czym można zarobić?

eds.k1.2012.foto.82.a.150x

Jan Kreft jest prezesem Instytutu Eugeniusza Kwiatkowskiego.

To nieprawda, że dyskusja na ten temat to jakaś nowość, że wszystko toczyło się za zamkniętymi drzwiami i wybuchło z siłą nieprzewidywalną co do mocy i kierunku. Nic z tych rzeczy. Na temat tego, ile w internecie powinno być rynku, a ile wolnej twórczości wylano już morze atramentu, bitów i bajtów.

W takim masowym dialogu pojawiło się kilkanaście lat temu magiczne słowo finansyzacja mediów. Mediów, czyli nie tylko tego, co za media tradycyjnie uważamy, a więc prasy, telewizji i radia, ale co dziś za produkty medialne się uznaje i dla milionów internautów jest oczywiste, czyli tych 60 079 tysięcy filmików wrzucanych codziennie na całym świecie do You Tube, miliardów opinii, rekomendacji, wpisów, ale i przeróbek utworów muzycznych itd. A także, a może przede wszystkim, wszystkiego tego, co może nas dziś w mediach wyróżnić, na przykład naszych profili w mediach społecznościowych. To są dziś media w ich bajecznym bogactwie różnorodności. Odcięcie od nich, wykluczenie już raz podłączonych, nałożenie kagańca to dla wielu z nich zbrodnia nieporównywalna z niczym. To gorzej niż przemoc fizyczna, psychiczna i we wszelkiej innej postaci, bo to opresja godząca w uczestnictwo we wspólnocie. To zderzenie mentalności „starych mediów” odgrodzonych zasiekami prawników, ekspertów i polityków, z mentalnością „nowych mediów”. Zderzenie Hollywood z Doliną Krzemową. Starego z nowym, to wielka zmiana zachodząca bez politycznego jazgotu. Nieuzgadniana, nie negocjowana… cicha rewolucja i może dlatego niedostrzegalna z gabinetów.

We wspomnianym długoletnim już dialogu na plan pierwszy wybija się dyskusja, czy wszystko w dziedzinie twórczości da się wycenić i zmonetyzować. Czy dobra kultury muszą trafić na rynek i czy na pewno każdy przejaw aktywności medialnej ma mieć rynkową wartość. Wątpliwości jest wiele: przede wszystkim – jak pisze o tym Y. Benkler – nie każdy tworzy po to, by zarabiać. Przeciwnie: błyskawicznie rośnie grono tych, którzy uczestniczą w tworzeniu muzyki i różnych innych form z innych pobudek. Oni po prostu migrują poza rynek. To fenomen, na którym nowe media wzrastają i którego uczestnicy rynków finansowych nie potrafią albo nie chcą zaakceptować. No bo jak to? Piszą, komponują, malują, wymieniają się i nie chcą za to ani centa?

Ta ogromna fala wielkiej aktywności zderza się dziś z inną, którą opisuje wspomniany termin finansyzacja. Finansyzacja to zwiększanie roli rynków finansowych i finansowych podmiotów i instytucji w działaniach rynków krajowych i międzynarodowych. To proces, w ramach którego rynki i elity finansowe zyskują coraz większy wpływ na politykę ekonomiczną (w wymiarze mikroekonomicznym na poziomie poszczególnych firm oraz w wymiarze makroekonomicznym), jak i na efekty gospodarowania.

Jest to dość stary problem, ale w nowej szacie. Jest bowiem finansyzacja efektem odejścia od stałych kursów walut, zaaprobowania deregulacji, liberalizacji i wielkich przepływów finansowych, a także przekształcenia sektora finansowego nie tylko w jedno ze źródeł zysku, ale także w źródło chronicznej niestabilności manifestującej się inżynierią finansową, funkcjonowania rajów podatkowych oraz różnych form ukrywania dochodów i spekulacji. To wyraz przejmowania przez kapitał finansowy kontroli nad zarządzaniem korporacjami, dominacji sektora finansowego w całej działalności gospodarczej, wzrostu znaczenia kapitałów instytucji finansowych oraz giełdy.

Kapitał finansowy nie tylko zatem pożycza pieniądze, pozwalając rozwijać się przedsiębiorstwom, ale staje się ich właścicielem. Zaangażowanie finansowych właścicieli instytucjonalnych jest jedynie kolejną formą lokowania kapitału, zwykle bez ambicji wpływania na jej długookresowy rozwój. Jest konsekwencją sukcesów koncepcji wartości dla akcjonariusza wpływających na wzrost znaczenia wielu mierników podkreślających znaczenie zyskowności w krótkim terminie.

Fala finansyzacji oznacza olbrzymie zmiany. Na przykład dla korporacji Time Warner z jej dziesiątkami tysięcy praw autorskich do filmów i utworów muzycznych oznacza, że ponad 4/5 jej akcjonariuszy to instytucje finansowe. Dla Disneya niewiele mniej. Oznacza to, że Piraci z Karaibów, Titanic, Gwiezdne wojny i tysiące innych należą dziś bardziej do świata finansów niż do świata mediów, jeśli takie rozróżnienie jest jeszcze w ogóle aktualne.

Ta fala oznacza kres dominacji korporacji medialnych należących do kilku rodzin z ich fanaberiami i przyzwyczajeniami. Nadszedł bowiem czas korporacji kierujących się niemal wyłącznie logiką kapitału finansowego. To wielkie podzwonne dla medialnych potentatów. Proces finansyzacji uwalnia ponadto menedżerów od kierowania się ideologicznymi racjami, premiuje doświadczenie pozwalające na zwiększenie wydajności i czerpanie korzyści z wyższej jakości mediów. Presja finansyzacji zapowiada postkorporacyjny ład z supremacją kapitału (finansów) nad przemysłem (produkcją).

Dla wielu badaczy i uczestników rynku to nie do pogodzenia z „wolną kulturą”. Dla nich świat mediów w takiej postaci, to świat opisywany w kategoriach spekulacyjnych, w którym kapitał finansowy jest pasożytniczy, jest kwintesencją tzw. kapitalizmu kasynowego czy „turbo kapitalizmu”, które to terminy mają podkreślać szybkość obiegu kapitału i wirtualizacji świata finansów, powstawania nowych instrumentów finansowych, samopomnażania się wartości oderwanej od wartości użytkowej – słowem zagrożeń towarzyszących dominacji sektora finansowego nad realną gospodarką. Zagrożeń tym bardziej realnych, że potwierdzonych perturbacjami ostatnich lat. Bo to przecież przez finansyzację firmy medialne okazały się gigantami na glinianych nogach, a ich dług zamieniał się w śmieciowe wyceny dokonywane przez agencje ratingowe.

W takich warunkach narasta potrzeba dyskusji na temat zmniejszenia bądź całkowitego ograniczenia presji ze strony podstawowych celów korporacyjnych mediów, czyli wzrostu wartości dla akcjonariuszy, zysku i udziału w rynku.

W praktyce – przybiera rosnący chór głosów pełnych potępienia dla urynkowienia kultury i fiansyzacji mediów – oznaczałoby to rezygnację z funkcjonowania kapitalizmu kasynowego poprzez zamknięcie rynków giełdowych. Ktoś może jednak spytać: no dobrze, ale jak zatem mają wyglądać media, z czego mają się utrzymywać?

Odpowiedzi przychodzą z kilku kierunków i łączy je… uwolnienie się od presji rynku. Oto władze Columbia Univeristy nawołują, by to uczelnie akademickie stały się w przyszłości trzonem edukacji informacyjnych organizacji i przyjęły na siebie odpowiedzialność w kształtowaniu podmiotów medialnych w taki sposób, w jaki akademie medyczne kształtują funkcjonowanie szpitali.

Przyszłe organizacje medialne mogłyby być finansowane z budżetów państwowych, zgodnie z zasadą podnoszona przez wpływowego amerykańskiego socjologa Todda Gittlina, że media są zbyt poważną sprawą, by pozostawić ją biznesowi. Gittlin nie przebiera w słowach i pisze, że pozostawienie prasy i misji ratowania dziennikarstwa krótkowzrocznym, nieudolnym, pazernym menedżerom byłoby podobne do uzależnienia globalnego systemu kredytowego od dobrej woli, wiedzy i wierności dobru publicznemu inwestycyjnym czarodziejom z AIG, Citibanku i Goldman Sachs.

Innymi źródłami finansowania, zwłaszcza dla lokalnych mediów, byłyby np. telekomunikacyjne opłaty licencyjne lub abonament oraz filantropia – dobrze zakorzenione w tradycji wielu społeczeństw.

Nie wiemy dziś jeszcze, czy krytyka finansyzacji mediów podważa fundamenty neoliberalnego ładu. Wiemy natomiast, że na naszych oczach dokonuje się kulturowa rewolucja i odrzucanie tego, co łączy się z kontrolą niemal w każdym kształcie. Zderzenie dwóch fal: finansyzacji i „kultury darmowości” nie wróży tej pierwszej najlepiej. Zwłaszcza gdy ta druga jest możliwa dzięki ekspansji tego, co nazwiemy umownie Doliną Krzemową, a ta pierwsza może w ostatecznej instancji liczyć na polityczną lojalność w stanowieniu i egzekwowaniu prawa.