„Pan przyjacielem moim…”

„Pan przyjacielem moim…”
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Wojciech Fułek, stały autor naszego portalu, sopocki pisarz, scenarzysta, kronikarz historii polskiego jazzu i rocka, współautor wielu dokumentalnych filmów telewizyjnych o historii i ważnych postaciach polskiego rocka (m.in. "Czy mnie jeszcze pamiętasz?"- o Czesławie Niemenie, tryptyk "Partia, pieniądze, rock and roll" - o trzech dekadach polskiego rocka,, "I nie żałuj tego" - o Franciszku Walickim, ojcu chrzestnym polskiego big-beatu), tym razem opisuje narodziny i historię musicalu rockowego, sięgając również po najciekawsze przykłady z polskiego podwórka. "Długie włosy Jezusa" (od "Hair" do "Kolędy nocki") to jeden z rozdziałów nowej książki Wojciecha Fułka, przygotowywanej do druku. Publikujemy ten tekst jako pierwsi.

DŁUGIE WŁOSY JEZUSA

(od „Hair” do „Kolędy nocki”)

Część IV

    „PAN PRZYJACIELEM MOIM…”

            Kiedy pisałem o dość nieoczekiwanym odwrocie  hippisowskich buntowników z długimi włosami od swoich niedawnych ideałów i ich nieoczekiwanym zwrocie w stronę wiary i religii, zdałem sobie nagle sprawę, że to połączenie muzyki rockowej z religijnym misterium w peerelowskiej Polsce miało też nieco wcześniej zupełnie inny, konkretny wymiar. Nawet wyprzedzając nieco mit Jezusa jako ikony rockowej  pop-kultury. To dość niespodziewana konstatacja, dlatego warto przypomnieć ten ważny muzyczny epizod w naszej opowieści, choć oczywiście nie dotyczy on bezpośrednio  musicalowego gatunku. Najpierw zadajmy sobie jednak wspólnie kilka ważnych pytań. Czy Bóg umie śpiewać? Czy Jego świątynia, dom modlitewny,  może być jednocześnie koncertową sceną? Czy muzyka rockowa może nas przybliżyć do tajemnicy istnienia? I z pewnym zdumieniem możemy odkryć, że jedno jest pewne: w każdym z kościołów, w każdej ze znanych nam religii śpiew kapłanów i wiernych stanowi istotny element nabożeństwa i modlitwy. Muzyka nie jest zatem z pewnością czymś niemiłym  bogom każdej wiary, ale czy to samo da się na pewno powiedzieć o hałaśliwym rocku, wyrosłym z buntu i niezgody na zastaną rzeczywistość?

W tym samym roku, kiedy na nowojorskiej scenie święcił swoje sukcesy pierwszy musical rockowy, w odległej Polsce zdarzyło się coś, co może nie zostało zauważone i odnotowane przez muzycznych krytyków i recenzentów na całym świecie, ale co miało chyba równie przełomowe znaczenie. Coś, czego nawet po latach nie potrafimy chyba docenić w pełni, pisząc historię polskiego rock’n’rolla.  Może dlatego, że tak mało osób mogło uczestniczyć w tych wydarzeniach i tak niewiele się z nich zachowało dla potomności oprócz starej, trzeszczącej, czarnej płyty analogowej?

Wyrażając ponad pół wieku temu oficjalną zgodę polskiego episkopatu na prezentację 14 stycznia 1968 roku w kościele św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej pod Warszawą pierwszej na świecie mszy beatowej, ówczesny Prymas Polski ks. Stefan Wyszyński powiedział: „Bóg na swój sposób przemawia do współczesnych językiem muzyki”. Trzeba docenić mądrość tej decyzji,  bowiem była ona z pewnością obarczona wtedy  dość dużą dozą ryzyka, zwłaszcza w konfrontacji nie tyle nawet z samą muzyką młodzieżową (jak mówiono wówczas i pisano, unikając dość sprytnie jej właściwej, anglojęzycznej nazwy), co przede wszystkim z żywiołową reakcją młodych fanów.  Główny sprawca całego zamieszania, który młodych „szarpidrutów” gościnnie przyjął pod  dach swojej świątyni i pozwolił na muzyczne eksperymenty, ksiądz proboszcz Lech Kantorski, tak wspominał po latach: „Msza stanowiła nie tylko wydarzenie w dziejach rocka. W kościele posoborowym był to wkład w odnowę liturgii”. Prawykonanie mszy „Pan przyjacielem moim” powierzono wtedy niezwykle popularnym „Czerwono-Czarnym”, a   muzykę skomponowała młoda kompozytorka (skądinąd nie kojarzona raczej z rock and rollem), mieszkanka Podkowy Leśnej, późniejsza etatowa dostarczycielka przebojów (m.in. Maryli Rodowicz), Katarzyna Gaertner. Płytowa wersja mszy, również w wykonaniu „Czerwono-Czarnych” stała się wkrótce bestsellerem Polskich Nagrań.  Mimo, że ani o tym wydarzeniu, ani nawet o nagranej płycie oficjalne środki „musowego przykazu” wówczas  pisały niewiele, to jednak do Podkowy Leśnej ciągnęły nie tylko tłumy wiernych, ale i młodzieżowe pielgrzymki z całej Polski, ekipy filmowe zachodnich telewizji, dziennikarzy, artystów i zwyczajnych ciekawskich. Msza beatowa wykonywana była bowiem (już przez miejscowy zespół „Trapiści”) w kościele księdza Kantorskiego regularnie aż do roku 1975!

Lucjan Kydryński był jedną z tych niewielu osób, która publicznie doceniła wtedy fenomen tego artystyczno-religijnego przedsięwzięcia, pisząc m.in: „określenie msza beatowa jest trafne tylko w pewnym stopniu, ponieważ nie wyczerpuje elementów, wszystkich uroków i wszystkich niezwykle interesujących pomysłów tego dzieła”. Kompozytorka dodawała jeszcze: „Nie wiem, czy moje zamierzania powiodły się w pełni, jednak mszę starałam się napisać w stylu współczesnym, przeznaczając ją przede wszystkim dla młodzieży”. Skądinąd to właśnie Katarzynie Gaertner  oraz zaprzyjaźnionemu z nią poecie Ernestowi Bryllowi (późniejszemu autorami libretta i tekstów ze słynnego musicalu z rockiem w tle pt. „Kolęda nocka”) zawdzięczamy też powstanie  nowego terminu w polskim teatrze muzycznym – „śpiewogra”. Z ich wspólnych przedsięwzięć o tym charakterze najbardziej popularne okazało się chyba „Na szkle malowane” (premiera Operetki Dolnośląskiej we Wrocławiu – listopad 1970), z muzyką nagraną przez zespół „Bumerang”. Przedstawienie to przyniosło cały szereg przebojowych piosenek („Kolibaj się, kolibaj”, „Na sianie”, „Nie zmogła go kula)  oraz longplay z udziałem m.in. Czesława Niemena, Maryli Rodowicz, Haliny Żytkowiak,  braci Jacka i Andrzeja Zielińskich. Z kolei sam pomysł mszy rockowej zainspirował kompozytora  Marka Sewena, który do słów Adama Kreczmara i Jacka Hohensee stworzył w roku 1970 oratorium beatowe pt „To pejzaż mojej ziemi”, oparte na schemacie liturgicznym mszy „De angelis”, nagrane później na płytę z udziałem m.in. Miry Kubasińskiej, Czesława Niemena, Marka Grechuty, Tadeusza Woźniaka, Stana Borysa i „Skaldów”.

I jeśli ten udany mariaż muzyki młodzieżowej z tematyką religijną – polską mszę beatową „Pan przyjacielem moim” wspominam właśnie w tym miejscu swojej opowieści o związkach rocka z musicalem, to nie tylko z kronikarskiego obowiązku. Uważam bowiem ten moment za jedno z ważniejszych polskich wydarzeń muzycznych, związanych z wiarą i religią. Nie była to oczywiście jedyna, ani nawet pierwsza  próba połączenia muzyki sakralnej z rockiem, ale np. wcześniejsza „Mass in Minor” kalifornijskiej grupy „The Electric Prunes”, nagrana w roku 1967,  była niezależną, 26-minutową suitą, inspirowaną modną wtedy muzyką psychedeliczną. Blisko 100-minutowa msza Katarzyny Gaertner była natomiast absolutnie nowatorskim, oryginalnym  pomysłem, wprowadzającym młodzieżową, rockową muzykę  spod znaku elektrycznych gitar bezpośrednio do świątyni kościelnej i liturgii mszy. Wykonujący ją muzycy stali się dzięki temu w pewnym sensie – obok księży i ministrantów – wręcz współcelebrantami nabożeństwa. Do takiej rewolucji w polskim kościele  trzeba było jednak zarówno niewątpliwej odwagi księdza Kantorskiego, jak i wizjonerstwa Prymasa Wyszyńskiego. Nie było to, co prawda, teatralne przedstawienie, ale takie – nieoczywiste przecież –  zbliżenie rocka i atmosfery religijnego  misterium miało z pewnością – zwłaszcza w peerelowskiej rzeczywistości – znaczenie zdecydowanie przełomowe.

Wojciech Fułek