Narzędzia władzy

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Większość prezydentów, jeśli tylko zechce, może rządzić swoimi miastami dożywotnio" - stwierdził jakiś czas temu socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Jarosław Flis. Uzasadniając tę tezę, stwierdził też, że już kilka miesięcy przed wyborami na rzecz reelekcji pracują całe biura prasowe. Nawet jeśli jest to tylko kilka osób, to daje kolosalną przewagę. Żeby to nadrobić, konkurent musiałby wydać na promocję kilkaset tysięcy złotych. Jest to oczywiście nierealne, zwłaszcza dla kandydatów bezpartyjnych, dlatego droga do reelekcji jest zdecydowanie łatwiejsza.

Można jeszcze do tych ułatwień dodać z pewnością sieć lokalnych powiązań biznesowo-polityczno-samorządowych, dzięki którym można praktycznie zmonopolizować, a w zasadzie ubezwłasnowolnić rynek lokalnych mediów i ograniczyć konkurentom możliwości dotarcia do mieszkańców i sfinansowania kampanii wyborczej. Zaobserwować też można łatwo postępującą wasalizację lokalnych stowarzyszeń i innych organizacji pozarządowych, praktycznie zupełnie uzależnionych od corocznej kroplówki dotacji urzędowych. Bez nich, podobnie jak od uznaniowego najczęściej przyznania komunalnego lokalu, trudno sobie wyobrazić bowiem ich stałą, systematyczną działalność. Ba, niektóre powstające stowarzyszenia animowane są wręcz przez lokalne władze, aby – za miejskie pieniądze – prowadzić de facto działalność kryptowyborczą i usługową wobec „uprzywilejowanych”.

Takie tezy można było odnaleźć kilka lat temu w specjalnym raporcie „Gazety Wyborczej”, którą trudno skądinąd posądzić i spiskową teorię najnowszej historii oraz brak sympatii do wielu samorządowych włodarzy (zwłaszcza tych spod znaku PO). Raport pozostał bez echa, choć de facto dowodził korupcjogennych układów i innych mankamentów samorządowej demokracji, skoro można było w nim przeczytać o używanych bez oporu „narzędziach władzy” – pieniądzach, miejscach pracy dla swoich zaufanych, inwestycjach, służących często bardziej promocji konkretnej osoby, niż rzeczywistym potrzebom mieszkańców, bo „każda inwestycja jest decyzją polityczną, którą de facto podejmuje prezydent”. Skąd ta praktycznie nieograniczona władza? Oczywiście, że z wyborów bezpośrednich, ale obarczonych też działaniami marketingowymi za publiczne pieniądze, bo „prezydenci organizują festyny, darmowe koncerty i nie zapominają ogłaszać, co właśnie budują”. Pozostaje po tym nie tylko ulotne wrażenie, ale i trwałe przekonanie części mieszkańców, że to właśnie prezydenci sami wspomagają lokalne kluby sportowe czy z pozoru bezpłatne festyny, jarmarki czy inne wydarzenia. A prawda jest taka, że praktycznie bez żadnych ograniczeń i większych wyrzutów sumienia sięgają włodarze miast do naszej, mieszkańców kieszeni, wydając często ogromne kwoty głównie na promocję własnej osoby. Jeśli konkretny burmistrz, wójt czy prezydent robi to jednak zgodnie z prawem, nikt nie jest mu w stanie niczego zarzucić, choć trudno takie działania pochwalać. Gorzej, jak zmienia się to w stałą praktykę i przekonanie o własnej nieomylności. Wtedy ktoś taki staje się wręcz impregnowany na jakąkolwiek krytykę, uznając ją za zamach na własną osobę, a wszelkie pomysły pochodzące od oponentów i krytyków z założenia wyrzuca do kosza. Od takiego stanu tylko krok do przekonania, że wszystkie chwyty dozwolone są w walce o władzę, bo gra się toczy o zbyt dużą stawkę, aby przejmować się czystością zasad i sportowym duchem uczciwej rywalizacji. I nic dziwnego, bo „prezydenci dobrze wiedzą, jaką mają władzę. Kontrolują spółki komunalne, dają pracę i decydują o inwestycjach. Dysponują ogromnymi pieniędzmi. W samorządach pracuje (w skali całej Polski) około 250 tys. osób. To znacznie więcej niż cała administracja rządowa, która daje pracę armii 180 tys. urzędników”. Urzędnicy samorządowi stanowią najczęściej (bo jakżeby inaczej) karną armię urzędującego włodarza, zwłaszcza w małych miejscowościach, gdzie takie miejsce pracy jest na wagę złota. Trudno się zatem niepotrzebnie narażać swojemu przełożonemu, który wydaje czasami polecania służbowe, naginając prawo do granic absurdu. Znam też przypadek pomorskiego wójta, który zabronił pracownikom urzędu udziału w referendum w sprawie swojego odwołania. Zapewnił ich, że ma swoich przedstawicieli w każdej komisji wyborczej i jeśli którykolwiek z urzędników tam się pojawi, to może szukać sobie nowej pracy.

Niezbyt optymistyczny to obraz samorządowego świata, ale – jak się wydaje – nadzieja w niezależnych ruchach obywatelskich i ich aktywności, którą coraz częściej można zaobserwować w lokalnych społecznościach. To od ich działań i pomysłów w dużej mierze zależy przyszłość i kształt polskiego samorządu, uwolnionego (oby) od partyjnej polityki.

Wojciech Fułek