Nabici w…..?

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

Co Sejm popsuł, Senat naprawił - takie głosy pojawiają się po wczorajszej decyzji wyższej izby parlamentu w sprawie tzw. ustawy o restrukturyzacji kredytów walutowych. I choć nie wiadomo jeszcze czy rekomendacje senackiej komisji budżetu i finansów publicznych, zmierzające do przywrócenia podziału kosztów przewalutowania po połowie pomiędzy banki i frankowiczów, znajdą uznanie całej wyższej izby parlamentu, następnie zaś Sejmu i głowy państwa - już dziś daje się zauważyć optymizm. Przekonanie, że oto, na naszych oczach, populizm sromotnie przegrał z praworządnością.

Tymczasem problem „ustawy frankowej” bynajmniej nie sprowadza się do żadnych magicznych cyferek. Ani tych, które wyrażać mają podział kosztów pomiędzy obie strony umowy, ani też tych, określających minimalny poziom LtV, przy którym można skorzystać z dobrodziejstwa ustawy. Nie, te cyferki określające metraż domu, zarobki kredytobiorcy, liczbę dzieci pozostających na utrzymaniu, itd., itp…. – też nie mają decydującego znaczenia. Diabeł tym razem nie ukrył się bowiem w szczegółach – ale tkwi w samej istocie prawa, które – zdaniem parlamentarzystów – rozwiązać ma definitywnie finansowe rozterki tysięcy polskich rodzin.

Kiedy bowiem odrzucimy całą prospołeczną retorykę, kiedy przestanie nas męczyć wizja komornika pukającego skoro świt do drzwi nieszczęsnego frankowicza, kiedy wreszcie zrezygnujmy z – tyleż wzniosłych, co nader ogólnych i niezmiernie pojemnych – haseł o „solidarności społecznej” czy „asymetrii pomiędzy kredytobiorcą a konsumentem”, wówczas jak na dłoni widoczny jest jeden, jedyny cel ustawy. Jest nim umożliwienie dokonywania zmian w już zawartych umowach na wniosek wyłącznie jednej ze stron – a w konsekwencji bez konieczności akceptacji przez drugą stronę umowy (w tym przypadku bank). „Lex retro non agit” – mawiali starożytni Rzymianie, a utworzona przez nich zasada stała się jednym z fundamentów współczesnej koncepcji demokratycznego państwa prawa. I choć w prawie cywilnym paremia ta nie jest tak bezwzględnie respektowana jak w przypadku prawa karnego, to jednak polska ustawa zasadnicza dopuszcza działanie prawa wstecz jedynie w sytuacji, gdy „zasady demokratycznego państwa prawnego nie stoją temu na przeszkodzie”.

Czy o takiej sytuacji można mówić w przypadku ustawy o restrukturyzacji kredytów hipotecznych? Śmiem wątpić. Po pierwsze, sami parlamentarzyści nie potrafią wskazać tyleż spójnych, co logicznych przesłanek dla ustawowego przewalutowania, połączonego z umorzeniem części zobowiązania. Jeśli bowiem – jak zdają się sugerować niektórzy – kredyty zostały udzielone z naruszeniem prawa, wówczas jest to ewidentnie robota dla sądu – i tylko dla sądu. Po co zatem zmieniać przepisy? Jeżeli jednak – co zdają się potwierdzać zarówno przedstawiciele nadzoru, niezależni eksperci jak również i werdykty kolejnych składów sędziowskich na terenie całego kraju – umowy o walutowy kredyt hipoteczny nie miały wad prawnych, bądź też w niektórych przypadkach uchybienia te nie przekreślały samej istoty zaciągniętego zobowiązania, wówczas narzucenie którejkolwiek ze stron nowych, mniej korzystnych warunków już zawartej i realizowanej umowy w drodze ustawowej budzi poważne zastrzeżenia – nie tylko z punktu widzenia zgodności z Konstytucją, ale również (a może nade wszystko?) zwykłej, ludzkiej przyzwoitości. Jeżeli wreszcie uznamy wsparcie frankowiczów za formę pomocy publicznej, uzasadnionej ważnymi względami społecznymi – to dlaczego, do jasnej Anielki, ma być ona realizowana z pieniędzy prywatnych?

Niestety, tego rodzaju aktywność legislacyjna stanowi nad Wisłą i Odrą raczej standard aniżeli wyjątek. Słowo „specustawa” stało się jednym z najczęściej używanych terminów w debacie nad największymi wyzwaniami prawnymi współczesnej Polski. Ów wyraz „spec” coraz częściej oznacza jedno: za inicjatywą ustawodawczą stoi jakieś hałaśliwe lobby, któremu troska o dobro wspólne jest równie obojętna co jakość stanowionego prawa, a liczy się tylko i wyłącznie własny, partykularny interes. Jeśli jeszcze do tego owi krzykacze reprezentowani są na tyle licznie, by ich skumulowane głosy mogły przesądzić o ilości mandatów  parlamencie lub składzie personalnym samorządów terytorialnych – można stawiać dolary przeciw orzechom, że projekt rychło zyska status „specustawy”. A wówczas każdy, powtarzam: KAŻDY racjonalny argument skazany jest z góry na porażkę. Zdrowemu rozsądkowi, który wzdraga się na myśl dalszego ograniczania prędkości maksymalnej aut w terenie zabudowanym, przeciwstawi się makabryczne zdjęcia z wypadków, wywiad ze zrozpaczoną matką, której rozpędzone auto przejechało jedyne dziecko czy szokujące statystyki ofiar na polskich drogach. Przeciwko analizom przeprowadzonym choćby przez NBP – z których wynika, że sytuacja frankowiczów jest per saldo lepsza aniżeli innych grup kredytobiorców – też coś się zawsze znajdzie! Jak nie reportaż z eksmisji na bruk (OK, wiemy, że na bruk nikt już od lat nie eksmituje, ale mniejsza z tym…), to w każdym razie jakieś listy anonimowych czytelników, których pozytywna decyzja kredytowa w jednej chwili przemieniła w niewolników. Że ta cała argumentacja w przeważającej większości przypadków po prostu nie trzyma się kupy,  że jej poziom porównywalny jest do brazylijskiego „wyciskacza łez” – to nie zmienia faktu, że w narodzie rośnie ferment. Rozum zasypia, budzą się upiory. I właśnie te upiory – z tysięcy polskich domów, mieszkań i chat – finalnie znajdują miejsce na ulicy Wiejskiej w Warszawie.

Bo też i szalony pomysł, na jaki kilka tygodni temu wpadli posłowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, bynajmniej nie miał swego prapoczątku w głowach parlamentarzystów. Powiedzmy wprost: gdyby nie setki tysięcy, a może i miliony zwykłych Kowalskich, Zielińskich i Nowaków, ślepo wierzących w bajeczki o złych bankierach i dobrych kredytobiorcach – niemożliwe byłoby owo ekspresowe tempo prac parlamentarnych, podczas których konstytucyjność tworzonego prawa traktowana jest jedynie jako uciążliwy natręt. To właśnie emocje społeczne pozwalają przegłosować najgorsze bzdury, nad którymi załamałby ręce każdy prawdziwy jurysta. I tak się wszystko toczy, do czasu… aż kolejny werdykt Trybunału Konstytucyjnego zmiażdży kolejny legislacyjny bubel, a władze Unii Europejskiej zagrożą Polsce kolejnymi już sankcjami z tytułu naruszenia tych czy innych standardów prawnych, które przecież – świadomie i dobrowolnie – przyjęliśmy 11 lat temu…